WŁADYSŁAW ZIEMNICKI

Sprawozdanie Władysława Ziemnickiego stanowiące załącznik do protokołu z dnia 20 maja 1946 r.

Począwszy od 2 sierpnia, a mianowicie:

Puławska od placu Unii do ulicy Madalińskiego, Rakowiecka, cała Wiśniowa, Sandomierska, Kazimierzowska, al. Niepodległości, Opoczyńska, Łowicka, Fałata, Andrzeja Boboli, Narbuta, częściowo Kwiatowa, częściowo Madalińskiego, poza tym sąsiednie ulice przylegające, nazwy nie pamiętam. W dniu 2 sierpnia na wieczór sprowadzono dużo, 500 osób z ulic położonych najbliżej Stauferkaserne. Kobiety i dzieci oddzielono od mężczyzn i tych ostatnich podzielono na nierówne grupy. Pierwsza – około 150 ludzi, druga – około 300. Z pierwszej grupy, która musiała stać odwrócona twarzą do ściany z podniesionymi rękoma, wybrano kilkudziesięciu (dokładnie nie wiem) i rozstrzelano na tyłach koszar pod murem, na którym później widzieć można było ślady kul. Podczas wybierania ludzi przez SS-mana zaszedł taki incydent. Wybierani musieli wystąpić z szeregu dziesięć kroków i utworzyć drugi szereg. Kiedy SS-man wskazał palcem na jednego z młodych chłopców, ten – przeczuwając śmierć – wybuchnął gwałtownym płaczem. Niemiec popatrzył i odstawił go na koniec szeregu. Po odprowadzeniu skazanych na miejsce kaźni wrócił i zabrał jego i jego sąsiada do kuchni do roboty. Po kilku dniach, gdy już wszyscy wiedzieliśmy, że tamci nie żyją, przyszedł kiedyś na dół, gdzie mieściła się kuchnia, i patrząc na tego chłopca, powiedział: – Tyś mnie winien pocałować w but, żem ci uratował życie.

Do pozostałej grupy mężczyzn zgromadzonych w podwórzu dowódca batalionu SS, Obersturmführer Patz wygłosił dłuższe przemówienie, w którym podkreślił morderstwa popełnione przez „polskich bandytów” w innych dzielnicach miasta, gdzie między innymi „polscy bandyci” mieli zamordować 5 tys. rannych żołnierzy niemieckich leżących w lazaretach wojskowych, wobec czego on skazuje wszystkich zatrzymanych na karę śmierci jako zakładników. Wyrok może być wstrzymany, o ile powstanie się skończy natychmiast. Każda próba ucieczki lub jakikolwiek zamęt wytworzony przez zakładników skończy się natychmiastowym rozstrzelaniem wszystkich pozostałych. W międzyczasie kobiety i dzieci zostały zwolnione do domów, mężczyzn umieszczono w pokojach na parterze z okratowanymi oknami.

W pokoju nr 6, gdzie przebywałem, o wymiarach trzy na trzy metry umieszczono 53 osoby. Między innymi siedział z nami właściciel fabryki „Motor” p. Ryl (zam. przy ul. Wiśniowej), jego szwagier i syn właściciela fabryki „Hulskamp” przy ulicy Wiśniowej – Rondio; stryj jego był dostojnikiem gestapo, co nie przeszkadzało SS-manowi skopać go, gdy upominał się o lepsze traktowanie.

Miejsca egzekucji skazanych są na ogół nieznane, gdyż Niemcy je ukrywali, rozstrzeliwując i tych, co brali udział w zakopywaniu. My sami byliśmy ściśle izolowani od zewnątrz i tylko wiadomości szeptane na ucho rozjaśniały sytuację. Z egzekucji publicznych byłem świadkiem jednej, kiedy w połowie września Obersturmführer Patz doszedł do wniosku, że wkradł się ferment komunistyczny. Wyprowadzono wszystkich na plac i w szeregu odprowadzono pod Bibliotekę Narodową pod rosnący tam kasztan. Po ustawieniu się w półkole jeden z podoficerów wygłosił przemówienie, że oni – to jest SS – uchronili nas od śmierci z rąk polskich bandytów, którzy by nas wystrzelali, a my za to jesteśmy tak niewdzięczni, nie potrafimy tego ocenić i nie chcemy pracować dla nich, że między nami znaleźli się komuniści, którzy sabotują robotę i „pan Obersturmführer Patz nie może dłużej tego znosić i kazał 50 z nas powiesić, ale z dobroci swojego serca zgodził się na powieszenie tylko jednego, z tym, że o ile my się nie poprawimy, to jutro zawiśnie pozostałych 49”. Popatrzył po zgromadzonych i wskazał palcem na jednego inwalidę, który chodził o kulach. Wyprowadził go na środek i, wskazując palcem, mówił: „ – To jest najgorszy komunista, on specjalnie przytłukł sobie obie nogi, żeby nie chodzić do pracy i on prowadzi głównie sabotowanie zarządzeń, odciąga ludzi od pracy itp.”. Chłopak, przerażony, nie mógł słowa wykrztusić, tylko puścił kule na ziemię i począł się żegnać obiema rękami. W pewnej chwili dojrzał Patza i, wskazując palcem na skroń, łamaną niemczyzną zaczął prosić: – Herr Obersturmführer, ich bitte beschiessen. Patz – młody, wysoki mężczyzna – stojąc z papierosem w zębach, począł się śmiać i kiwając przecząco głową, pokazał mu sznur. Po chwili wprowadzono skazańca na beczkę i stojący na drabinie Niemiec zarzucił mu sznur na szyję, drugi na dole kopnął beczkę. Ciało momentalnie obsunęło się w dół, kołysząc się jak manekin. W pewnym momencie, kiedy następowała agonia, począł wyrzucać kurczowym ruchem ręce i nogi. Ponieważ cały czas się kołysał, ręką trafił na szczebel od drabiny, chwycił ją kurczowo i począł podciągać się w górę. Niemiec, który był jeszcze na drabinie, złapał go za rękę, wyłamał ją, odrywając od szczebla, drugą ręką chwycił za sznur nad głową i potrząsając jak worem, dodusił go, kończąc w tak nieoczekiwany sposób egzekucję.

W tymmomencie padła komenda: w tył zwrot, marsz na obiad. Odwracamy się, a tuż za szeregiem stoją karabiny maszynowe z obsługą dla ewentualnej interwencji.

Na ogólny stan około 300 więźniów kuchnia wydała zaledwie dziesięć obiadów. Przy wydawaniu obiadu asystował sam Obersturmführer Patz, sprawdzając efekt swoich poczynań.

Nazwisko powieszonego Sowiński lub Sosiński, pochowany pod płotem od strony al. Niepodległości.

Mniej więcej w tym samym czasie dwukrotnie przyjeżdżało gestapo, zabierając od nas ludzi rzekomo do robót. Wyprowadzono wszystkich na plac w trzech szeregach i jeden z gestapowców, gruby, w rynsztunku bojowym, w hełmie, trzymając ręce założone z tyłu, robił przegląd, patrząc każdemu w oczy. Pierwszy raz wybrano około 36 osób najbardziej fizycznie rozwiniętych, drugim razem około 30. Pozostałym ogłoszono, że ci wybrani mają zabrać swoje rzeczy i zostają przeniesieni w aleję Szucha. Żony i rodziny, jakie jeszcze były po stronie niemieckiej, będą mogły nosić obiady swoim bliskim w aleję Szucha. Niestety, następnego dnia wszystkie zostały z placu Unii wypędzone przez stojących tam gestapowców. O żadnym wówczas zabranym do dnia dzisiejszego nie ma żadnej wiadomości. Za trzecim razem, gdy gestapo zgłosiło się po ludzi, wywiązała się awantura, bo Patz odrzekł, że jak oni rozwalają wszystkich z dzielnic przez siebie opuszczonych i rozstrzelali ludzi, których wzięli od niego, to on nie jest w stanie pokryć ich zapotrzebowania. W rezultacie stanęło na tym, że codziennie przyjeżdżał samochód gestapo, zabierał 20 lub 30 ludzi, których wieczorem odwożono z powrotem. Gestapo używało ich wyłącznie do budowy umocnień w Alejach Ujazdowskich przy ulicy Szopena, budowy rowów łącznikowych prowadzonych z alei Szucha do ulicy Piusa przez park Ujazdowski. Tak podczas wykonywania prac zginął jeden z naszych kolegów, gdzie został pochowany. Podczas jednej z podróży, gdy ich przewieziono w aleję Szucha, byli świadkami egzekucji w podwórzu gestapo, gdzie rozstrzeliwano starców, kobiety i dzieci sprowadzonych z Powiśla. Polacy siedzący w Stauferkaserne po kilku dniach zostali podzieleni na grupy. Pierwszą tworzyli rzemieślnicy, to jest krawcy, szewcy, zegarmistrze, stolarze, elektrycy i tak dalej. Grupy te zostały zorganizowane przez pierwszego tłumacza, podobno porucznika WP Engla. Ci byli traktowani lepiej, najpierwsi otrzymali swoją kuchnię, lepsze wyżywienie, osobne pomieszczenie na warsztaty i dla zamieszkania. Pozostali traktowani byli jako czarna siłarobocza. Rano o godzinie 6.00 odbywała się pobudka, tak zwane Aufstehen. Jeśli wachman był możliwy, obywało się bez bicia. O 7.00 wszyscy w trójkach musieli stać w szeregu na podwórzu od ulicy Rakowieckiej. Wówczas odbywał się przydział do prac. Z poszczególnych tzw. szpicpunktów przyjeżdżali na rowerach SS-mani i zgłaszali swoje zapotrzebowania. Wówczas zastępca dowódcy wachy Czech Franc wywoływał: „Kazimierzowska 20 mann”, odliczano dwudziestu i odmarsz, Opoczyńska – 15, baraki – 30, Okęcie – 30 i tak dalej; chorych lub tych, co się potrafili wykręcić od prac, wybierano później do robót porządkowych wewnątrz: kopanie latryn, mycie i przestawianie ustępów dla wachy itp. Ci na szpicpunktach natomiast nosili piasek do skrzyń w oknach, murowali otwory okienne, które były pod ostrzałem powstańców, kopali rowy łącznikowe przez poszczególne ulice, jak na przykład aleja Niepodległości, przebijali ściany w poszczególnych pokojach, wybijali otwory dla ckm w miejscach narożnych. Prace musiały być wykonywane w nocy. Ze względu na szczupły już stan więźniów i dlatego, że rzemieślnicy nie wychodzili do pracy w ogóle, ci sami musieli pracować w dzień od 7.00 do 12.00 i od 13.00 do 18.00, później godzina przerwy, a o 20 znów apel, tzw. nachtarbeit, który trwał do 1.00.

Praca nocna najbardziej była niebezpieczna, bo odbywała się na najbardziej wysuniętych placówkach i do tego odsłoniętych. Osłonę mieliśmy robić sami. Zresztą później, to jest w drugiej połowie września, powstańcy mniej się liczyli i sypali ogniem, gdzie widzieli jakikolwiek ruch. Niezależnie od tego z chwilą zajęcia Pragi przez Armię Czerwoną wzmogły się nocne bombardowania i artyleria sowiecka poczęła się wstrzeliwać w stanowiska niemieckie stojące na Polu Mokotowskim za Stauferkaserne. Szczęśliwie nikt z nas nie ucierpiał, padło tylko kilku Niemców, w tym jeden volksdeutsch łodzianin, któremu pocisk na Rakowieckiej urwał rękę, kiedy naszym trzem nic się nie stało.

Tak zorganizowana praca i niebezpieczeństwo z nią związane powodowały, że ludzie przed nocną robotą kryli się po wszystkich zakamarkach, jak na przykład w pozostałych szafach, albo układali się zupełnie płasko i nakrywali kocem, licząc na przeoczenie wachmana. To doprowadzało Niemców do wściekłości i końcowym efektem była publiczna egzekucja przez powieszenie.

Jeszcze jedną ofiarą był sam dolmeczer Engel. Zacieśniał stosunki z Niemcami, aż podczas jednego z pijaństw wyraził się obelżywie o Hitlerze. Patz wydał na niego wyrok. Wykonał go jeden z podoficerów na tak zwanym nacht spazieren: podczas wieczornego spaceru zostałzastrzelony pod Biblioteką Narodową i pochowany pod trzepakiem. W tym czasie część starych (powyżej 40 lat), chorych oraz kobiety i dzieci, jakie jeszcze mieszkały w pobliżu, wyprowadzono do Pruszkowa. Rzemieślnicy mogli swoje rodziny zatrzymać. Te zostały przyjęte do Stauferkaserne i umieszczone w piwnicy Biblioteki Narodowej. Niemcy usiłowali stworzyć z nich grupy bieliźniarek, krawcowych, reszta niefachowców chodziła na roboty na szpicpunkty. Kobiety wykonywały taką samą pracę jak mężczyźni, budując między innymi barykadę przy zbiegu ulicy Narbuta i Łowickiej. W dzień, w miejscu najbardziej narażonym na ostrzał. Tam Niemcy bali się użyć pocisków, bo sami musieliby z nami wyjść na ostrzał, a że już powstańcy nie bardzo się liczyli z tym, więc woleli użyć kobiety.

Pod koniec września, ale jeszcze przed likwidacją Mokotowa, prawie wszyscy rzemieślnicy z kobietami i dziećmi wywiezieni zostali do Kullmarku. Dokładny adres brzmiał: Kullmark SS Pz. Gren. Ausb, Ers Batl 3, Post Neuzelle Kreis Guben. Guben to dzisiaj polskie miasteczko Gubin nad Nysą.

Po likwidacji Mokotowa prawie cały 13 batalion wyjechał do Neuzelle, a tak zwany rest batalion przeniósł się do Włoch pod Warszawę. Nas, kilkudziesięciu pozostałych, używano do rozbierania baraków na Okęciu, te przewożono do Kullmarku, gdzie były ustawiane przez poprzednio wywiezionych Polaków, a kilkunastu jeździło do Warszawy na tzw. Organization für Deutschland. Wówczas to, w połowie października, na ul. Mokotowskiej, gdzie mieściły się składy Kriksona (zdaje się pod nr 70 lub 72), przyjechała grupa naszych chłopców z Unterscharführerem z Włoch dla opróżnienia składów. Z nim zabrało się po odpowiednim opłaceniu Niemca czterech mieszkańców z Włoch. Przyjechali w tym celu, by zabrać z Warszawy swoje mienie, przy czym skórę, jaką rzekomo mieli w piwnicach, i wódkę zgodzili się oddać temu podoficerowi. Okazało się, że piwnica jest już opróżniona. Niemiec się tym zdenerwował, zwymyślał wszystkich i zagonił do pracy przy wynoszeniu kabli ze składu. Jeden z nich usiłował przemycić rower, Niemiec to dojrzał i przez tłumacza oświadczył mu z całą powagą, że jest zarządzenie, aby każdy rabunek karać śmiercią, a ponieważ on usiłował zrabować rower, więc on, podoficer SS, skazuje go na karę śmierci. W chwilę potem odprowadził go w towarzystwie tłumacza na plac Trzech Krzyży pod cukiernię Galińskiego i zastrzelił (strzelając w tył głowy).

Nazwiska podoficera nie znam.

Dowódcą batalionu był Obersturmführer Patz, po powstaniu mianowany dowódcą jednostki Völkssturm w Prusach Wschodnich. Zastępcą był Sturmführer Ecelt. Ostatnim dowódcą wachy dla Polaków był Unterscharführer Tomas, zastępcą jego był Edward Franckowiak – pochodził z Siemianowic, Ślązak, odznaczył się specjalnie w czasie likwidacji getta w Warszawie, o czym sam opowiadał.

Najbardziej odpowiedzialny jest Patz, który wydawał rozkazy, i który był panem życia i śmierci. Niezależnie od egzekucji, stosował też karę chłosty, każąc bić ludzi całymi grupami po 50 lub 25 kijów. Przy poszczególnych robotach dozór spełniali SS-mani Niemcy lub Słowacy, których było pełno w batalionie. Ci ostatni, muszę to podkreślić, szli w miarę swoich możliwości z pomocą, nie pędząc do pracy, dostarczając żywności, papierosów itp. Przy tym namawiali, by starać się jak najdłużej pozostać w Warszawie, aby tylko nie wyjeżdżać do Niemiec. Jeden z nich na ulicy Narbutta wyprowadził mnie na dach, by przez lornetkę pokazać mi Pragę, która już była w rękach sowieckich.

Adresy osób, które ze mną były w Stauferkaserne:

1. Knapp Tadeusz, Warszawa, ul. Lachowska 15 m. 36

2. Pokorski Adam, Warszawa, ul. Narbutta 27a.

Ten ostatni jako stały mieszkaniec Mokotowa może podać dokładne adresy osób z okolicznych ulic.

Ostatni tłumacz w Stauferkaserne

1. Ficek Jerzy, zam. obecnie Łuczany, ul. Sienkiewicza 5

2. Skrzypkowski, Olsztyn, ul. Orkana 3

3. Czajkowski Włodzimierz, Olsztyn, ul. Krakowska 6.

Olsztyn, 20 stycznia 1946 r.