BRONISŁAWA MAZURKIEWICZ

Warszawa, 22 marca 1946 r., p.o. sędzia śledczy Alicja Germaszowa, delegowana do Komisji Badania Zbrodni Niemieckich, przesłuchała niżej wymienioną w charakterze świadka. Świadek została uprzedzona o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań oraz o znaczeniu przysięgi. Sędzia odebrała przysięgę, po czym świadek zeznała, co następuje:


Imię i nazwisko Bronisława Mazurkiewicz
Data urodzenia 28 sierpnia 1910 r.
Imiona rodziców Piotr i Balbina
Zajęcie pielęgniarka
Wykształcenie szkoła powszechna
Miejsce zamieszkania Instytut Radowy im. Marii Curie-Skłodowskiej
Wyznanie rzymskokatolickie
Karalność niekarana

Pracowałam od dziesięciu lat jako pielęgniarka w Instytucie Radowym im. Marii Curie- Skłodowskiej. W czasie powstania znajdowałam się jak zwykle w Instytucie. Od początku powstania dzielnica była w rękach niemieckich, dochodziły do nas tylko odgłosy walk toczących się w pobliżu. Na terenie naszego Instytutu powstańców nie było oraz żadne walki tu się nie toczyły.

5 sierpnia 1944 roku w południe na teren Instytutu wtargnęli od strony Pola Mokotowskiego żołnierze niemieccy w ilości kilkudziesięciu. Początkowo wpadli do tzw. budynku naukowego, który znajduje się od strony Pola Mokotowskiego. W budynku tym było około 20 osób, częściowo z personelu Instytutu, ich rodziny, częściowo osoby, które tam przypadkowo się schroniły. Widziałam z okna budynku szpitalnego, w którym się znajdowałam, jak wszystkich z budynku naukowego wyprowadzono na podwórze, następnie mężczyzn ustawiono pod ścianą i miano ich rozstrzelać z ustawionych w ich kierunku karabinów maszynowych, jednak wskutek interwencji jednego z oficerów do tego nie doszło, wszystkich natomiast mężczyzn,kobiety i dzieci wyprowadzono pod konwojem na Pole w kierunku Zieleniaka. Następnie żołnierze wpadli do gmachu szpitalnego. Byli to wszystko Ukraińcy i wszyscy pijani. W tym czasie ciężko chorzy i ranni znajdowali się na parterze gmachu, zniesieni przez personel Instytutu, lżej chorzy zaś [i] inne siostry znajdujące się w szpitalu – w suterenie. Łącznie w szpitalu znajdowało się około 90 chorych (mężczyźni i kobiety), cały personel lekarski i pomocniczy szpitala z rodzinami oraz kilka osób, które przypadkowo tu się schroniły.

Kilkudziesięciu „Ukraińców” z rozpylaczami wpadło od razu do sutereny, kazali wszystkim podnieść ręce do góry i rozpoczęli brutalną rewizję. Przeszukiwali kieszenie, torebki, zabierali pieniądze, biżuterię, zegarki. Gdy u jednej z chorych znaleziono pierścionek ukryty za podszewką torebki, któryś z Ukraińców już miał ją zastrzelić i tylko na nasze prośby odstąpił od tego zamiaru. Następnie kazali wszystkim zejść na podwórze z podniesionymi rękoma. Ustawiono wszystkich mężczyzn, kobiety i dzieci trójkami. Wszystko to odbywało się niesłychanie brutalnie, wśród krzyków, poszturchiwań, bezładnej strzelaniny, a gdy jeden z mężczyzn, brat chorej (nazwiska nie znam) stanął nie tak, jak tego żądano, Ukrainiec kazał mu patrzeć się na numer i strzelił mu w głowę z rewolweru, kładąc go trupem na miejscu. Wreszcie jeden z oficerów dał rozkaz „nastawiajcie kulomioty”, jednak inny oficer kazał wszystkim wyjść na ulicę. Wyprowadzono ich w kierunku Zieleniaka. Na terenie szpitala pozostało około 90 chorych (mężczyzn i kobiet) i osiem osób z personelu szpitala. Teraz rozpoczęła się masowa grabież i rozbijanie dobytku szpitalnego. Ukraińcy demolowali wszystko, co napotkali na drodze. Rozbijali stoły, krzesła, szafy, drzwi, niszczyli narzędzia lekarskie, pozabierali zapakowane walizy chorych i personelu, zapasy żywności ze spiżarni wynieśli, częściowo je zabrali, a częściowo zniszczyli jak np. worki z cukrem rozpruli i wysypali ich zawartość, soje z konfiturami tłukli. Rozbili aptekę szpitalną, wypili spirytus, eter, denaturat. Tak działo się przez cały dzień 5 sierpnia i noc następną. My wszyscy siedzieliśmy częściowo na parterze, częściowo w suterenie. W nocy zaczęły się gwałty kobiet. Jedna z pielęgniarek (nieżyjąca dziś J.[...] G.[...]) została zgwałcona przez Ukraińca publicznie, na korytarzu, ja sama to widziałam. Inną z pielęgniarek zamknięto w osobnej piwnicy i przez całą noc żołnierze pojedynczo lub jednocześnie po paru tam wchodzili. Słyszałam, jak się wzajemnie nawoływali, by tam pójść i opowiadali swoje wrażenia. Poza tym została publicznie zgwałcona chora, nieżyjąca dziś A.[...] L.[...] – gdy usiłowała się bronić, oficer ukraiński ją zbił. Następnie publicznie przy chorych została zgwałcona jeszcze jedna z sióstr i dwie ciężko chore leżące na podłodze w suterenie. Podpalono wreszcie bibliotekę Instytutu. Wpadł wtedy jeden z oficerów i ze słowami: „ – Jeszcze nie ma rozkazu” kazał pożar ugasić. W ciągu dnia 6 sierpnia działo się to rano, wciąż przychodzili nowi żołnierze, pili wódkę, robili rewizje, zabierali kosztowniejsze rzeczy, które jeszcze się znalazły. Tego dnia po południu wpadł oficer z rozkazem po rosyjsku: „ – Wszystko zabijać i palić”. Pobiegł na parter i tam zaczął strzelać, następnie – zabijając jednego z mężczyzn i raniąc paru innych – wpadł do sutereny i zaczął tu strzelać z rewolweru. Jednocześnie zaczęto podpalać budynek szpitalny, żołnierze zrzucali do okna sutereny kawałki zapalonej zlanej spirytusem waty.

Na tym protokół zakończono (przerwano) z powodu spóźnionej pory.

Odczytano.

Warszawa, 10 kwietnia 1946 r. Ciąg dalszy zeznania

Sutereny zaczęły się palić. Jednocześnie bardzo silnie palił się parter naszego gmachu, dym coraz więcej dusił, słychać było ryk ognia. Jedna z ciężko chorych, Janina Wojciechowska, która przebywała na parterze na łóżku, leżąc, sczołgała się do nas do sutereny z opaloną nogą. Opowiedziała, że Ukraińcy podpalili pod nią materac, to samo zrobili i z innymi obłożnie chorymi leżącymi na parterze. My wszyscy, znajdujący się w suterenie, wobec wzrastającego pożaru, chcieliśmy wychodzić z budynku. Jednak wszystkie drzwi prowadzące z gmachu na podwórze były obstawione przez Ukraińców z karabinami gotowymi do strzału i nikogo nie wypuszczano. Kilku osobom udało się wymknąć, w tej liczbie były pielęgniarka J.[...] G.[...], chora Biernacka z siostrą, Ginferowa i inne. Wszystkie te osoby dotychczas nie dały znaku życia. Uciekło kilkunastu mężczyzn, spuszczając się na sznurach zrobionych z ręczników. O nich dotąd brak wiadomości. My, reszta osób znajdujących się w suterenach w ilości 60 osób (kobiety i czterech mężczyzn), ukryliśmy się w kotłowni, gdzie mimo wielkiego żaru można było jeszcze wytrzymać. Część osób ukryła się w kominach. Siedzieliśmy tu wszyscy, starając się, by nas nie było słychać na zewnątrz, żywiliśmy się tylko sucharami, które część chorych miała przy sobie. Tak trwało przez parę dni.

9 czy 10 sierpnia zajrzeli znowu przez okna do suteren Ukraińcy, usłyszeliśmy słowa po rosyjsku; „ – Patrz, Wania, jeszcze żyją”, po czym usłyszeliśmy znowu wzmagający się szumognia, tak jakby od nowego podpalenia. Nadmieniam, że gmach Instytutu palił się bardzo powoli i niecałkowicie z powodu żelbetonowej konstrukcji. W dalszym ciągu siedzieliśmy ukryci w kotłowni. W nocy od czasu do czasu gotowałam dla wszystkich zupy. W tym okresie słyszeliśmy często dochodzące ze skweru Marii Curie-Skłodowskiej (przy samym gmachu Instytutu) błagalne głosy Polaków „darujcie życie” itp., krzyki, pisk dzieci i wciąż następujące po tym strzały. Wyglądało na to, że na skwerze odbywają się masowe egzekucje. Często przez okno, skąd było widać skrawek podwórza, widzieliśmy, jak żołnierze niemieccy prowadzili pojedynczo przeważnie młode dziewczęta. Ze schodów gmachu dobiegały błagalne prośby tychże dziewcząt o wypuszczenie ich.

Tak działo się do 19 sierpnia. Tego dnia do sutereny naszej zajrzał przez okno Ukrainiec w mundurze oficera niemieckiego i zapytał, co tu jest. Gdy odpowiedzieliśmy, że jest to szpital, kazał wszystkim opuścić gmach. Wszystkie kobiety wtedy wyszły, mężczyźni pozostali w ukryciu. Wśród kobiet znajdowały się trzy ciężko chore, niemogące chodzić. Jedną z nich wyniosłam do ogrodu, gdy wróciłam po dwie pozostałe, zobaczyłam, że ów oficer zabił je, leżące na materacach. W tej chwili pościel i materace znajdujące się w suterenie zaczęły się palić, sądzę, że ów oficer musiał oblać wszystko benzyną. Następnie przyszli jeszcze jacyś inni mężczyźni cywilni z bańką spirytusu czy benzyny i na rozkaz owego oficera wszystko oblali raz jeszcze. Nam kazali usiąść w ogrodzie na ziemi, oficer powiedział wtedy, że będziemy zabite jako chore, a więc niepotrzebne. Ja wtedy podeszłam do oficera i powiedziałam, że tu znajduje się wiele osób z personelu szpitalnego, nie tylko chore. Oficer wtedy obejrzał dokumenty moje i paru innych osób. Po jakimś czasie ustawiono nas trójkami i wyprowadzono pod konwojem Ukraińców ul. Wawelską do Grójeckiej i na Zieleniak. Jedną z chorych musiałam wraz z innymi osobami nieść na kocu. Na ul. Wawelskiej jeden z Ukraińców kazał ją zostawić na ziemi. Odchodząc, widziałam, jak od razu ją zabił wystrzałem z rewolweru, po tym oblał spirytusem i podpalił.

Gdy przybyliśmy na Zieleniak, znajdowała się już tam grupa ludzi stojących pod murem okalającym plac. Było tu również ogromnie dużo Ukraińców. Ukraińcy z naszego konwoju pozwolili nam, zdrowym, uprzednio wylegitymowanym, odejść od chorych i połączyć się z ową grupą ludzi stojących pod murem. Odeszłyśmy – cztery pielęgniarki z trojgiem dzieci. Resztę osób w dalszym ciągu trójkami zaprowadzono do budynku częściowo spalonego, gdzie dawniej mieściła się szkoła. Stamtąd dochodziły do nas krzyki i strzały. Po pół godzinie wyszła stamtąd jedna z chorych (nazwiska nie znam) z Instytutu, która jako Ukrainka została zwolniona. Opowiedziała nam, że rozstrzelano wszystkie sprowadzone tam chore. Prowadzono je po trzy na próg jednego z pokoi, tu jeden z Ukraińców strzelał z rewolweru do każdej z nich w tył głowy.

Tego samego dnia wieczorem Ukraińcy zabrali paru mężczyzn z Zieleniaka do roboty do szkoły. Mężczyźni ci (nazwisk nie znam) opowiadali po powrocie, że Ukraińcy kazali im ułożyć znajdujące się tam kilkadziesiąt ciał zabitych kobiet w jeden stos na skonstruowany specjalnie z żelaznych sztab ruszt, następnie ciała te oblano spirytusem i podpalono. Widziałam sama kłęby dymu wydostające się z budynku szkolnego.

Następnego dnia po południu wraz z całą grupą ludzi z Zieleniaka znalazłam się w obozie w Pruszkowie. Stąd wysłano mnie z transportem, w Piotrkowie uciekłam.

Pracowałam następnie w szpitalu w Częstochowie, gdzie odnalazł mnie mąż jednej z chorych z Instytutu i prosił, by z nim udać się do Warszawy i odszukać ciało jego żony. W początku listopada 1944 znalazłam się zatem w Warszawie w Instytucie Radowym. Tu widziałam w gmachu w suterenie, na parterze i na pierwszym piętrze łącznie około 30 trupów ludzkich. Były to same kobiety ze śladami spalenizny. Przeważnie leżały na łóżkach żelaznych (które się nie spaliły), w szeregu wypadków osobno czaszka, osobno ręce, nogi itd. Według położenia łóżek orientowałam się co do osób chorych i ich nazwisk. W ten sposób wskazałam poszukującemu wraz ze mną mężczyźnie miejsce, gdzie leżała jego chora żona, Janina Wojciechowska. W ten sam sposób rozpoznałam chorą Paulinę Molin, Suchocką i inne, których nazwisk w tej chwili nie pamiętam.

Spośród chorych, które zostały rozstrzelane w budynku szkolnym na Zieleniaku, przypominam sobie następujące nazwiska: Maria Mańko, Stefania Dydyńska, A.[...] L.[...], Niedzielska, Stefania Gałka. Więcej w tej chwili nie pamiętam, łącznie było tam około 50 chorych z Instytutu.

W marcu lub kwietniu 1945 roku na terenie Instytutu była przeprowadzona ekshumacja przy udziale Polskiego Czerwonego Krzyża. Byłam przy niej obecna. Z budynku naukowego z poszczególnych pokojów zebrano kilkanaście ciał, częściowo spalonych, oraz ogromną ilość spalonych szczątków ludzkich. Z gmachu Instytutu zabrano te wszystkie trupy, które widziałam tam, będąc w listopadzie 1944. Ciała pochowano w zbiorowej mogile koło kościoła św. Jakuba.

Co do wypadków na terenie Instytutu w czasie powstania może zeznać Antoni Borowiecki, dozorca (Wawelska 15), Czesław Stefański, syn palacza (Glogera 1), którzy znajdowali się na terenie Instytutu do 10 października 1944, Jadwiga Kowalska, Apolonia Kania, Aleksandra Barcikowska – pracownice Instytutu, które wyszły ze mną (adresów nie znam) oraz dr Józef Laskowski (obecnie zamieszkały w Łodzi) i dyrektor dr Łukaszczyk (obecnie zam. w Krakowie), którzy wyszli z Instytutu 5 sierpnia 1944. Na żądanie mogę wskazać i inne nazwiska.

Nadmieniam, że dr Laskowski oraz dyr. Łukaszczyk w maju br. sprowadzą się do Warszawy w związku z uruchomieniem części Instytutu.