Dnia 28 października 1946 r. w Wejherowie sędzia śledczy Sądu Okręgowego w Gdańsku z siedzibą w Gdańsku, jako przewodniczący Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Gdańsku na podstawie art. 5 Dekretu z 11 listopada 1945 r. (Dz.U. RP nr 51, poz. 293), w osobie sędziego A. Zachariasiewicza, przesłuchał niżej wymienionego w charakterze świadka, bez przysięgi. Po uprzedzeniu o odpowiedzialności karnej za fałszywe zeznania i o treści art. 107 kpk świadek zeznał, co następuje:
Imię i nazwisko | Wiktor Brylowski |
Wiek | 42 lata |
Imiona rodziców | Józef i Józefina |
Miejsce zamieszkania | Wejherowo, ul. Narutowicza 5 |
Zajęcie | urzędnik PKP, w miejscu [?] |
Wyznanie | rzymskokatolickie |
Karalność | niekarany |
Stosunek do stron | obcy |
10 października 1939 r., po powrocie z niewoli, zacząłem pracować jako robotnik przetokowy na stacji kolejowej Wejherowo. Pod koniec października lub w pierwszych dniach listopada 1939 r. zaczęły krążyć w Wejherowie wieści, że w miejscowym więzieniu Niemcy nocami rozstrzeliwują więźniów, a zwłoki wywożą za miasto, lecz nikt nie orientował się, dokąd. Po kilku dniach dało się wiedzieć, że w godzinach przedpołudniowych ciężarówki kryte brezentem odjeżdżają z więzienia na szosę wiodącą do Pucka. Ciężarówki te jechały pod eskortą SS- i SA-manów na motocyklach. Osobiście widziałem fakt ładowania jednego z pierwszych samochodów. Przechodziłem wtedy obok sądu i widziałem, jak do stojącej ciężarówki prowadzono więźniów z więzienia. W ich liczbie byli Foka, zawiadowca stacji kolejowej Reda, Schulc dyżurny ruchu z Chyloni i Patelczyk, dyżurny ruchu stacji Luzino. Chciałem nawet podać Foce na prośbę papierosy, lecz zostałem odpędzony przez SS-mana. Transport ten obejmował trzy ciężarówki i udał się na wspomnianą szosę.
Widziałem również, jak w tym czasie ok. 15 księży rękoma oczyszczało jezdnię przed dworcem kolejowym, musząc dokładnie zbierać dłońmi kał koński. Pracujących dozorował SA-man Liska, który słownie napędzał do pracy. Przyglądali się temu kolejarze niemieccy Jost i Zimmerman i poczęli oni głośno wyrażać swoje oburzenie, a wieczorem na tym tle Liska został przez nich pobity w restauracji. Niemieccy kolejarze zaczęli pomiędzy sobą głośno [i] z niezadowoleniem mówić o tym, jak traktuje się Polaków, oraz mówić i o tych wywózkach z więzienia, dowodząc, że to nie jest wywóz do obozów, tylko na śmierć. Wtedy to ustały wywózki z więzienia w dzień i wywożono nocami. Jednocześnie zaczęły przychodzić na stację Wejherowo transporty w pociągach osobowych. Początkowo transport znajdował się w jednym ostatnim wagonie, a później w dwóch. W wagonach tych znajdowali się ludzie obojga płci i dzieci, tak przypuszczalnie od trzech-dziesięciu lat. W wagonach tych było po dwóch SS-manów. Były to wagony pulmanowskie. Transporty przychodziły zawsze o jednej porze, a mianowicie o godz. 9.15, pociągiem jadącym z Lęborka do Gdańska.
Gdy taki transport miał przyjść, przychodzili na stację SS-mani, zawiadowca wydawał polecenie urzędnikom przetokowym Niemcom i my z nimi natychmiast po wejściu pociągu odczepialiśmy wagony z transportem, po czym zaraz podchodził parowóz i uwoził wagony transportowe, do których doskakiwali na stopnie SS-mani, na ładownię, która mieści się tuż przy przejeździe do szosy wiodącej na Puck. Tam oczekiwały już dwa autobusy i ciężarówki. Po otwarciu drzwi i okien ludzie wysiadali, a SS-mani podawali sobie przez okna bagaż transportowanych. Następnie ładowano transport do autobusów i ciężarówek, osobno mężczyzn, osobno kobiety i osobno dzieci. Słyszałem, jak kobiety rozpaczały przy odbieraniu dzieci, prosząc, by im ich nie odbierać. Krzyczały również i dzieci i to słowami „mama” oraz „mamusia”. Opierających się bili SS-mani kolbami. W tej wrzawie słyszało się wśród transportowanych raczej więcej mowy niemieckiej niż polskiej. Transportowani byli ładnie ubrani i orientowałem się, że rekrutują się oni ze sfer inteligencji. Bagaż transportowanych ładowali SS-mani do ciężarówki.
Po załadowaniu transport odjeżdżał na szosę wiodącą do Pucka, zaś ciężarówki z bagażem wszystkie odchodziły do gmachu Sicherheitspolizei czy też SS, pod który zajęty był dom lekarza Panka, co specjalnie ustalałem. Po odjeździe transportu i bagażu zamykałem okna oraz drzwi na klucz, wagony podstawiało się na boczny tor i były one zabierane o godz. 20.00 przez powracający ten sam pociąg. Każdy taki wagon, jak zdążyłem obliczyć w pośpiechu, zawierał po ok. 70-80 osób. Takie transporty trwały przez ok. miesiąc, tj. od końca października do końca listopada 1939 r. Pełniłem służbę w dzień i w tym okresie nie opuściłem ani jednego dnia pracy, a niedziel nie miałem jeszcze wolnych. Naliczyłem, że takimi transportami przybyli ludzie w 24 wagonach. Przechodząc przez wagony, by zamykać okna i drzwi, udało mi się znaleźć kilkakrotnie różańce oraz książeczki do nabożeństwa. Książeczki te były pisane w języku polskim i niemieckim. Musiałem je zaraz oddawać dozorującym pracę urzędnikom niemieckim. Co oni z tym robili, nie wiem. Po upływie godziny od wyjazdu transportu z ładowni, powracały te same autobusy i ciężarówki przez przejazd. Widziałem, że znajdują się w nich ubrania. Jechały one do realności D. Panke [sic!]. Umyślnie podchodziłem, by zobaczyć i wtedy widziałem, że ubrania te były wyrzucane na dziedziniec i z nich SS-mani wyciągali poszczególne części. Widziałem więc tak: palta, ubrania, bieliznę oraz galanterię. Stąd nabrałem przekonania, że transport jest zabijany nago. Wtedy już mówiło się, że transporty są zabijane w lasach piaśnickich. Raz był wypadek, że eskortujący transport SS-mani nie mogli otworzyć drzwi wagonu. Wagon ze strony zewnętrznej również nie dawał się otworzyć. Wtedy kazano mi wejść do wagonu przez okno i otworzyć drzwi. Otwieranie zajęło mi ok. dziesięciu minut. Wtedy podeszły do mnie kobiety i – płacząc – pytały w języku niemieckim, dokąd jadą. Nie odpowiedziałem im nic na to. Natomiast zapytałem je, skąd one są. Jedne dały odpowiedź, że z Maklenburga [?], inne, że z Rostoku oraz z innych miast o nazwach niemieckich. Wskazywały, że im oświadczono, iż jadą do dużego szpitala pod Krokową i pytały, gdzie ona leży. Miano je za umysłowo chore, jak mówiły i to bez żadnych podstaw ku temu. Nie objaśniałem, co to jest Krokowa, bowiem wiedziałem już o lasach piaśnickich, a te leżą właśnie przed Krokową o jakieś 20 km. W czasie tej rozmowy SS-mani zajęci byli podawaniem bagażu przez okno.
Ludzie przywożeni tymi transportami sprawiali na mnie wrażenie umysłowo normalnych, bowiem prawidłowo spełniali wezwania do wysiadania z wagonów i wsiadania do samochodów. Urzędnik Ziemmermann, który nie był partyjny, mówił mi, że to wożą do Piaśnicy tych z Niemiec, którzy są przeciwnikami Hitlera.
W okresie tych transportów pracowało nas przy przetokach tylko dwóch Polaków, ja i Robert Kramp (pracuje do czasu obecnego). Zawiadowca stacji Helmut Wehde wydał nam rozkaz zachowania w tajemnicy wiadomości o transportach i podpisaliśmy nawet dokument w tym względzie, zawierający ten rozkaz. Wehde przybył do Polski ze stacji kolejowej Malchin koło Maklenburga [?]. Wśród eskorty SS-manów, którzy przyjmowali te transporty, widziałem przeważnie gdańszczan. Niektórych znałem z widzenia, gdyż jako konduktor często bywałem w Gdańsku, a poza tym zdradzała ich wymowa. Z nazwiska nie umiem wskazać żadnego z nich.
Czy nocą przychodziły transporty, o tym nie słyszałem. Bywały wypadki, że nas Polaków czasami zwalniano wcześniej z pracy. Widocznie przychodziły jakieś nadzwyczajne pociągi. Nie udało się nam jednak nigdy dowiedzieć, jakie to pociągi przybywały pod naszą nieobecność.
Gdy na skutek szemrań zaprzestano wywózek z więzienia w dzień, rozpoczęły się nocne. Mieszkam w odległości ok. 33 kroków od szosy wiodącej na Puck i słyszałem niejednokrotnie nocą odgłos zdążających ku niej od miasta i przez nią przejeżdżających samochodów. Wsłuchiwałem się w odgłos przez otwarte okno. Gdy cichł warkot samochodów na szosie, udało mi się kilka razy usłyszeć niebawem odgłosy strzałów z karabinów maszynowych, dochodzące słabo od strony lasów piaśnickich.
Alberta Forstera znam z widzenia dobrze. Widywałem kilkakrotnie jego podobizny w gazetach. Pierwszy raz widziałem go żywego przed wojną w 1939 r. w Gdańsku. Drugi raz widziałem go jesienią 1939 r. w Wejherowie i z ulicy słyszałem jego przemowę, którą wygłaszał w hotelu L. Prusińskiego. Mówił on wtedy między innymi te słowa: „Miasto, w którym przemawiam, było, jest i pozostanie na zawsze miastem niemieckim, a Polacy muszą stąd zniknąć”. Przy tym użył zwrotu, który powtarzam: Die kommen da, so sie hiengeheren. Trzeci raz widziałem go wiosną 1943 r. lub też 1943 r., kiedy przybył samochodem do gmachu starostwa, w którym urzędował wówczas landrat Lorentz.
Ostatni raz widziałem go wczesną jesienią 1944 r., jak wysiadł z salonki na dworcu w Wejherowie przy parowozowni. Było to w godzinach rannych. Przybył w towarzystwie dwóch kobiet oraz jednego oficera w czarnym uniformie SS-mańskim. Był to mężczyzna niski, średniej tuszy, z angielskim ciemnym wąsem. Ponadto było pięciu w uniformach partyjnych. Forstera witał zawiadowca stacji Wilhelm Glinke ze Starogardu Pomorskiego. Forster oraz towarzyszący mu mężczyźni rozmawiali ok. pięciu-dziesięciu minut z Glinkem. W tym czasie kobiety stały na uboczu. Następnie Forster wraz z towarzyszącymi mu [osobami] udał się bocznym przejściem obok parowozowni przy ul. 10 Lutego, gdzie oczekiwały samochody. Stamtąd odjechali w kierunku centrum miasta. Przyglądałem się z bliska, bowiem wtedy pracowników niemieckich było już mniej, więc my, Polacy, byliśmy dopuszczani już do samodzielnej pracy w służbie kolejowej. Tegoż dnia po południu, idąc z domu przez szosę do miasta, widziałem grupę samochodów zdążających tą szosą od strony miasta. W pierwszym samochodzie jechał Forster z dwoma partyjnymi, z których jeden jechał obok szofera. On był również w mundurze partyjnym. W drugim samochodzie obok szofera siedział wspomniany oficer w czarnym mundurze SS-mańskim. W pozostałych trzech samochodach jechali partyjni. Kobiet nie widziałem. Forstera rozpoznałem z całą pewnością. Przyszło mi wtedy na myśl, że Forster jedzie właśnie do lasów piaśnickich, oraz że może znów zaczną się w tych lasach egzekucje. Było to pomiędzy godz. 14.00 a 15.00. Faktu powrotu tych samochodów nie widziałem, gdyż o [godz.] 16.00 objąłem służbę. Dnia następnego w godzinach rannych odjechał Forster tą samą salonką wraz ze swym otoczeniem.
Już dzień przed przyjazdem Forstera było wydane zarządzenie oczyszczenia stacji i zapowiedziano przybycie salonki. Dopiero na jakąś godzinę przed jej przyjazdem przybyło wiele straży kolejowej, a zawiadowca stacji Glinke ogłosił, że salonką przybędzie Gauleiter Forster.
W jakieś dwa lub trzy tygodnie później zaczęła krążyć po Wejherowie wiadomość, że w lasach piaśnickich wykopują z czasowych grobów pomordowanych Polaków i spalają zwłoki, aby w ten sposób zatrzeć ślady. Od Szumana z ul. Wałowej wiem, że ma on wiadomość o spalaniu zwłok ofiar z ust SS-mana, którego miał znać bliżej. Imienia Szumana nie znam. Należał on do II grupy. Jest pracownikiem tartaku państwowego.
Innych szczegółów nie przypominam sobie obecnie.
Odczytano.