Plut. Julian Czabak, 46 lat, funkcjonariusz kolejowy, żonaty, pięcioro dzieci; 11 Batalion Saperów Kolejowych.
Byłem więźniem i łagiernikiem. Aresztowany zostałem 21 czerwca 1940 r. wprost ze służby, a mianowicie, pełniąc służbę ustawiacza na dworcu kolejowym w Stanisławowie, zostałem powiadomiony przez naczelnika biura personalnego, który osobiście powiedział mi, żebym po zdaniu służby wieczorem zgłosił się do NKWD. Mnie od razu zrobiło się gorąco, gdyż NKWD bałem się jak zarazy. Oświadczyłem więc jemu, że po zdaniu służby będę się czuł zmęczony, zatem przyjdę jutro. On zaś bardzo łagodnie, z uśmiechem, mówił mi, że to nie jest nic ważnego, ta sprawa potrwa najwyżej dziesięć minut, jednak koniecznie dzisiaj muszę to załatwić.
Wieczorem po zdaniu służby udałem się do NKWD, zgłaszając się w biurze, gdzie przeprowadzano śledztwa. Kazano mi usiąść i na wstępie badania spytał mnie sledowatiel, do jakich stowarzyszeń w Polsce należałem. Ja naturalnie nie chciałem się przyznać i wymieniłem najniewinniejsze, tj. PSL, on zaś skoczył do mnie, mówiąc że kłamię, gdyż on wie dokładnie, do jakich stowarzyszeń należałem. I rzeczywiście, wyjął notatkę, wyczytując mi związki i stowarzyszenia, do których należałem, zaznaczając przy tym, żebym mówił prawdę, gdyż on i tak wie o mnie wszystko dokładnie: jak żyłem, co i gdzie o nich kiedy mówiłem. Na wstępie pytał, czy służyłem w Wojsku Polskim i czy wojowałem przeciw bolszewikom. Powiedziałem że tak, za co mnie zwyzywał w najordynarniejszy sposób, mówiąc jak mogłem jako robotnik wojować przeciw klasie robotniczej, która nas chciała uwolnić spod jarzma polskich panów itp. Po tym przedwstępnym badaniu przystąpiono dopiero do rzeczywistego oskarżenia, a mianowicie zarzucono mi sabotaż, jakobym umyślnie źle sformował pociąg towarowy odchodzący ze Stanisławowa do Czortkowa, który się cały wykoleił pomiędzy stacjami Oleszów–Pałahicze. Stało się to w maju 1940 r., przyczyną był próżny wagon służbowy koło parowozu. Uznano mnie winnym sabotażu, dano mi paragraf 56.30 i aresztowano z miejsca, następnie odprowadzono do więzienia w Stanisławowie, gdzie miałem siedzieć do rozprawy.
Wsadzono mnie do celi nr 80. Była ona przepełniona. Położenie moje było rozpaczliwe, gdyż dotychczas nie miałem pojęcia, jak wygląda wewnątrz więzienie. Ludzie, którzy znajdowali się w celi, wyglądali strasznie: twarze wybladłe, wychudzone, pozarastane. Ciasnota okropna, a w dodatku wszy. Tych było pod dostatkiem wszędzie. Pomału przyzwyczaiłem się do tej nędzy.
Byli tu Polacy, Ukraińcy, Żydzi i Rusini z Zakarpacia. Wszyscy byli w [trakcie] śledztwa, nikt w celi nie był jeszcze osądzony, więc stale wywoływano po jednym na śledztwo, z którego niejeden wracał porządnie obity, tak że skoro tylko którego wywoływano z celi, to bladł i drżał ze strachu, wiedząc, co go czeka. Nieraz słyszało się okropne krzyki bitych ofiar. Z jedzeniem też było bardzo marnie.
10 sierpnia 1940 r. wywołano mnie z celi i odprowadzono do sądu na rozprawę. Oprócz mnie sądzono za tę samą sprawę jeszcze trzech, a mianowicie dyżurnego ruchu Bojczuka (Ukraińca), maszynistę Ognistego (Polaka) i kierownika pociągu Kowala (był to Sowiet). Przystąpiono do rozprawy. Ja jakoś szczęśliwie otrzymałem najmniejszy wymiar kary, bo tylko osiem miesięcy przymusowych robót, zaś dyżurny – półtora roku, maszynista – dwa lata, kierownik pociągu – jeden rok. Po rozprawie zwolniono mnie do czasu, aż mnie wezwą do odbycia przymusowych robót. Uradowany, że na tym się skończyło, udałem się do domu i czekałem wezwania. Tak czekałem do 27 listopada 1940 r. Tego dnia wezwano mnie, lecz nie na robotę, tylko do sądu na ponowną rozprawę, gdyż poprzedniego wyroku w Moskwie nie zatwierdzono. Na rozprawie stanąłem tylko ja, tamtych trzech nie było. Prokurator był ten sam co i poprzednio, lecz wyrok tym razem zapadł o wiele surowszy, bo dano mi dwa lata więzienia i trzy lata pozbawienia praw. Od razu z sądu odprowadzono mnie powtórnie do więzienia, gdzie przesiedziałem do 19 lutego 1941 r.
Tego dnia wywieziono mnie z transportem do Charkowa. Podróż trwała osiem dni, a była to podróż okropna. Jechali z nami w wagonie więźniowie Sowieci, [którzy] do nas, Polaków, odnosili się bardzo wrogo, rabując i kradnąc nam, co się dało. Przez całą drogę otrzymywaliśmy po kawałku chleba, po jednej rybie i dwie kostki cukru dziennie, do tego dawano po kubku wody. Tak dojechaliśmy do Charkowa. Tu kazano wysiąść z wagonów, wsadzono nas do aut więźniarek i odwieziono do więzienia.
Więzienie to zrobiło na mnie bardzo niemiłe wrażenie z zewnątrz, gdyż wszystkie okna od dołu były zakryte blachą. Lecz jeszcze gorszego wrażenia doznałem po wepchnięciu do celi. Była to istna nora. Strach mnie ogarnął, gdy znalazłem się wśród otoczenia, jakie zobaczyłem. Byli tu więźniowie, przeważnie Sowieci, naszych [było] bardzo mało. Co za okropne typy bandyckie, zdawało mi się, że mnie wpuszczono do klatki dzikich bestii. Zaraz rzucono się do nas, bo weszło tylko czterech świeżych, zaczęto zaraz przeprowadzać koło nas rewizję i zabierać, co któremu się podobało. Sprzeciwiać się było bardzo niebezpiecznie, gdyż widziałem nieraz, co działo się, jeżeli kto im się sprzeciwił: bili bez miłosierdzia. Co mnie najbardziej zdziwiło – było tu wśród tej zgrai i paru nieletnich chłopców liczących najwyżej 12 lat życia. Po przeprowadzonej rewizji zaczęli grać w karty o zrabowane nam rzeczy, przy tym kłócono się i przeklinano okropnie, nieraz przychodziło do bitki. Przegrani zaczynali ponownie rabować, jeżeli coś jeszcze pozostało, by było z czym grać na nowo.
Z jedzeniem było dosyć możliwie, gdyż stąd wysyłano na same dalekie etapy i chciano nas trochę odżywić przed czekającą nas głodomorką podczas jazdy transportem, na który mnie wyczytano po dziesięciodniowym tu pobycie. 9 marca 1941 r. wyjechałem z dużym transportem z Charkowa. Dokąd jedziemy, nikt z nas nie wiedział. W wagonie, w którym się znalazłem, większość [stanowili] Sowieci, toteż nam, Polakom, strasznie dokuczali. Dwa razy dziennie dostawaliśmy jedzenie – rano i po południu parę łyżek zupy, po kawałku chleba i przez parę dni cukier [w] pudełku od zapałek, później cukru nie dawano zupełnie.
Na stacji Sizran [Syzrań?] transport nasz odstawiono na tor boczny, kazano wysiąść z wagonów i odprowadzono do łaźni i dezynfekcji. Łaźnia była dość dobra i czysta. Po wykąpaniu się [zostaliśmy] spędzeni z powrotem do wagonów [i] jechaliśmy dalej przez Ural na Sybir. Dojechaliśmy do Irkucka, znowu nas wykąpano – tu łaźnia była wstrętna, pełno brudu i błota, przy tym okropny zaduch i smród. Pojechaliśmy dalej, zima [panowała] tu jeszcze w całej pełni. Parę razy podczas postoju konwój nasz przeprowadzał rewizję, szukając – sami nie wiedzieli czego. Przy tym rozbierano niektórych do naga przy tak silnym mrozie i otwartych drzwiach wagonu.
Tak to dojechaliśmy po trzydziestotrzydniowej podróży nad Morze Japońskie. Skoro świt kazano nam wysiąść z wagonów, ustawiono rzędami po pięciu i kilkakrotnie przeliczono. Po dokładnym przeliczeniu ruszyliśmy do łagru, który był niedaleko, z łagru zaś wychodziły do pracy niezliczone tłumy nędzarzy, obtarganych i na wpół nagich. Byli to ludzie rozmaitych narodowości: biali, czarni i żółci, byli też między nimi i Polacy. Okropny widok przedstawiał ten pochód nędzy ludzkiej. Nas naturalnie zatrzymano, kazano przykucnąć na ziemi i czekać.
Po przejściu tego interesującego pochodu weszliśmy do łagru. Przed bramą nas zatrzymano, po sprawdzeniu dokumentów wpuszczano nas grupami. Był to łagier bardzo wielki, osnuty gęsto drutami i obstawiony wieżami dla posterunków. Składał się z pięciu zon, my weszliśmy do pierwszej. Na wstępie przeszliśmy komisję lekarską celem ustalenia [stanu] zdrowia, do jakich prac który z nas się nadaje. Mnie dano kategorię średnią. Potem zaczęto nas rozstawiać, mnie przydzielono do drugiej zony.
Wszedłszy do baraku, położyłem swój worek ze wszystkim, co jeszcze posiadałem, na nary, tam gdzie mi dano miejsce do spania. Tylko się odwróciłem, a już worka nie było. Kradli w niemożliwy sposób. Najbardziej szkoda mi było koca, bez którego bardzo biedowałem, gdyż było dość zimno, a baraki [były] dziurawe, wiatr po [nich] pędził. Spałem na gołych deskach bez nakrycia – tak jak byłem ubrany, tak kładłem się spać. Codziennie gnano nas do pracy do wyładowywania wagonów albo do budowy dróg, codziennie też przy wyprawianiu do pracy grała nam orkiestra, co nas doprowadzało do wściekłości, bo nie dość, że nam grało w kiszkach z głodu, to jeszcze i grała nam orkiestra. Byłem tu miesiąc.
Po miesiącu wybrali kilkudziesięciu ludzi do jakiejś innej pracy, w grupie tej znalazłem się i ja. 10 maja 1941 r. odjechaliśmy z buchty Nachodka, tak się ta miejscowość nazywała. Wieczorem przyjechaliśmy do niedużego łagru i rozmieścili nas po barakach. Baraki były tu lepsze [niż] w poprzednim łagrze. Następnego dnia rano podzielono nas na brygady robocze i odprowadzono do pobliskiego portu, który się zwał Misi [mys] Stafi [?]. Praca tu była bardzo ciężka. Tu z kolei przywożono autami rozmaitości, [które] się wyładowywało do magazynów dopóki nie zaczęły kursować okręty z Kołymy, gdyż wszystko to miało odejść do Kołymy. Wreszcie zajechał do portu pierwszy okręt, który nazywał się „Mińsk”, po nim „Komsomolec”, „Dżurma”, „Igarka”, „Sowietskaja Łatwija”, „Feliks Dzierżyński”, „Dalstroj” i „Kijów”. Te okręty kursowały stąd do Kołymy. Teraz dopiero praca zaczęła się całą parą, gdyż okręty miały swoje terminy do załadowania – trzeba było pracować ponad siły. Normy były bardzo wielkie, niekiedy wypadało kilkanaście ton na jednego człowieka dziennie. Nogi się uginały przy dźwiganiu ciężarów; żeby choć lepiej odżywiano [przy] tak ciężkiej pracy. Tymczasem odżywianie było marne, a nie wyrobiwszy normy, dostawało się jeszcze gorsze i tylko 300 g chleba. Za cały czas pracy, prawie cztery miesiące, otrzymałem 45 rubli.
Pomoc lekarska była zupełnie pod psem, lekarz za chorego nie uznał nigdy, mimo że człowiek był chory. Ja trzymałem się, jak tylko mogłem, bo kto zaczynał chorować, [tego] wysyłano na Kołymę, a ja okropnie się tego bałem. Więc, mimo że krzyż mnie od dźwigania bolał, pracowałem dalej.
Aż tu doszły do nas wieści, że Niemcy wydali wojnę Sowietom, co nas bardzo ucieszyło, gdyż z tej przyczyny spodziewaliśmy się jakiejś zmiany. Następnie zaczęły krążyć pogłoski, że nas, Polaków, mają zwolnić. I rzeczywiście pewnego dnia kazlali nam, polskim obywatelom, tj. Polakom, Ukraińcom i Żydom, zejść się w stołowni. Tu naczelnik łagru zaczął do nas przemawiać, że niemieccy bandyci napadli na sowiecki kraj i że nasz gen. Sikorski [nieczytelne] Stalinem, by nas, Polaków, zwolnić, byśmy wspólnie walczyli przeciw Niemcom. Bardzo ładnie się wyrażał o Polsce i o bohaterskim polskim narodzie. A przed paru dniami ten sam naczelnik zobaczywszy u jednego z nas na głowie polską rogatywkę, powiedział mu, żeby rzucił tę przeklętą polską czapkę, gdyż na nią patrzeć nie może, dodając: Proklataja ta wasza Polsza. A tu od razu zrobił się taki uprzejmy dla Polaków.
29 sierpnia 1941 r. zwołali nas znowu do stołowni, ale już tylko samych Polaków – a było nas w całym tutejszym łagrze 14 – naczelnik oświadczył nam, że z dniem dzisiejszym jesteśmy wolni. To oświadczenie przyjęliśmy z nieopisaną radością. Nareszcie skończyła się nasza niewola! Zabraliśmy swoje manatki, wsiedliśmy na auto, które odwiozło nas do poprzedniego łagru, buchty Nachodki. Tu już byli zebrani wszyscy Polacy i do nich dołączyli nas. Teraz poszliśmy [zrobić] fotografie, które były potrzebne do dokumentów, i dali nam do wyboru siedem miast, do których mogliśmy jechać. Ja wybrałem Czelabińsk, więc do Czelabińska wystawili mi dokumenty. Teraz wypłacili na drogę pieniądze, otrzymałem 185 rubli. Kto miał bardzo zniszczone ubranie lub obuwie, [temu] dali nowe, jak też bieliznę. Po tym wszystkim odwieźli nas autami na kolej, wsiedliśmy do pociągu pasażerskiego i pojechaliśmy do Władywostoku. Tu wprowadzili [nas] do baraków dosyć porządnych i kazali czekać, aż będą gotowe nasze dokumenty. 2 września otrzymaliśmy dokumenty i bilety na przejazd koleją, poszliśmy na kolej, wsiedliśmy do pociągu pasażerskiego i odjechaliśmy.
Do Czelabińska przyjechałem 15 września. Tu zgłosiliśmy się w milicji, a ci nam powiedzieli, żeby iść, szukać sobie pracy w kołchozach poza miastem – do 24 godzin, żeby nas w mieście nie było. Było kilku takich, którzy poszli szukać pracy, reszta nas zaczęła się dowiadywać, gdzie by się zgłosić do armii polskiej. Wreszcie odpytaliśmy jakiś urząd, gdzie urzędowało NKWD. Ci, dowiedziawszy się od nas, o co chodzi, dali [nam] po 50 rubli i wystawili dokumenty na przejazd koleją do Buzułuku. Przyjechaliśmy do Buzułuku i zgłosiłem się do armii polskiej.
Miejsce postoju, 3 marca 1943 r.