HUGO KWAS

Dnia 3 czerwca 1948 r. w Dziedzicach prokurator Sądu Najwyższego Jan Markowski, przewodniczący Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Katowicach, przesłuchał niżej wymienionego w charakterze świadka, bez przysięgi. Po uprzedzeniu o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań, świadek zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Hugo Hubertus Kwas
Data urodzenia 3 lutego 1911 r.
Imiona rodziców Antoni i Marta Kuchniewicz
Miejsce zamieszkania Dziedzice, klasztor o.o. jezuitów
Zajęcie ksiądz
Karalność niekarany

2 sierpnia [1944] znajdowałem się w klasztorze przy ul. Rakowieckiej 61, gdzie prócz mnie przebywało jeszcze 12 kapłanów i dziesięciu braci zgromadzenia, nadto kilka osób z męskiej służby klasztornej i jedna kobieta, sprzątaczka kaplicy oraz nieznana mi dokładnie liczba mężczyzn i kobiet z ulicy, którzy schronili się w klasztorze. Był między nimi także 10-letni chłopak, Mikołajczyk, który służył do mszy. W chwili wkroczenia Niemców ja i ks. Mońko byliśmy na drugim piętrze, w celi tego ostatniego. Gdy doszedł nas z dołu niezwykły hałas, stukot butów po schodach oraz gra na fisharmonii w kaplicy, zorientowaliśmy się od razu, że to jakaś banda. Wyjrzałem przez klatkę schodową w dół i zobaczyłem żołnierza niemieckiego w otwartej celi ks. Pawelskiego – żołnierz ten grzebał w szafce ojca Pawelskiego, co upewniło mnie o bandyckim charakterze napastników. Postanowiliśmy z ks. Mońko nie ruszać się z celi, jednakowoż obchodzący wszystkie pomieszczenia żołnierze niemieccy dotarli i do nas i kazali nam zejść razem z innymi do kotłowni. Ks. Pawelski chciał pozostać na krytej werandzie, bojąc się duszności, ale przekonaliśmy go, że nie należy Niemców drażnić. Ci ostatni twierdzili, że wszystko znaleźli w porządku, a umieszczają nas w schronie tylko gwoli naszego własnego bezpieczeństwa. W kotłowni pojedynczo wywoływali nas do pokoiku obok położonego, obrabowując po drodze z zegarków. Gdy już wszyscy byli w tym pokoju, który mógł być wielkości przypuszczalnie trzy na sześć metrów, po gwałtownym otwarciu drzwi wrzucili do pokoju dwa granaty, które natychmiast wybuchły, zabijając i raniąc parę osób. Powtórzyło się to jeszcze dwa razy, tylko że następne granaty wrzucono już z podwórza przez wybite w tym celu okno. Następnie Niemiec, uplasowawszy się w drzwiach, strzelał z rozpylacza w te miejsca, skąd dochodziły jęki, lub gdzie się ktoś poruszał. Ta procedura powtórzyła się kilka razy, przy czym jakiś nieletni chłopak niemiecki przez godzinę lub dłużej pilnował tej celi śmierci, wołając natychmiast żołnierza, gdy zauważył, że ktoś żyje, przy czym te jego meldunki nosiły kpiący charakter w rodzaju: Noch ein schoner Kopf, Des scheint mir zu Frisch, po czym wezwany żołnierz strzelał do ofiary. Ja cudem uniknąłem nawet rany, gdyż zasłaniały mnie ciała innych. W pewnym momencie jeden z żołnierzy, myśląc że w szafce znajdującej się nad stołem, przy którym leżałem, jest coś wartościowego, stanął butami na moim barku, lecz wobec mojego zupełnego znieruchomienia nie zauważył, że żyję. Widziałem natomiast, że o. Jędrusiakowi, który miał przestrzelony kciuk, badał puls, a o. Rosiakowi, który klęczał obryzgany krwią, ze spuszczoną jakby bezwładnie głową, odwrócił głowę chwyciwszy go za ucho, uznał jednak: Der ist schon kaput. Gdy się wszystko uspokoiło, ja, o. Mońko, o. Jędrusiak, o. Rosiak, Sawicki i jedna z kobiet wyszliśmy z celi i skryliśmy się w drewutni, nakrywając się szczapami drewna. Wieczorem próbowaliśmy się przedostać przez ogród, chcąc przejść na ulicę Wrzosową. Niemcy jednak czuwali. Mimo przeszkód i strzelaniny z ich strony przedostaliśmy się na Pole Mokotowskie i tam skryliśmy się w stogach żyta, po czym udało się nam po paru dniach tułaczki dostać do Szczęśliwic i Okęcia.

Nie mogę podać nazwy oddziału niemieckiego, który dokonał tej zbrodni. W panującym wówczas zdenerwowaniu nie zauważyłem nawet dokładnie, w jakich mundurach byli ci ludzie.

Stwierdzam, że według moich wiadomości zginęli wówczas ojcowie: Libiński, Wiącek, Wróblewski, Madaliński, Grabowski, Wilczyński i staruszek o. Pawelski, który leżał w tym pokoju na łóżku i, gdy żołdak niemiecki zamierzał do niego strzelić, wyszeptał jeszcze: – Ich will arbeiten, co oczywiście nie pomogło. Z braci zakonnych zginęli Głandan, Fus, Orzechowski, Święcicki, Bobrytzki, Biegański, Bajak, Tomaszewski. Ze służby klasztornej Gurba, Dynak, Jarez, Szuba, Kręcik i sprzątaczka kaplicy, której nazwiska nie znam.

Stwierdzam uroczyście, że o żadnych strzałach z klasztoru do Niemców nie może być mowy. Co do zamordowania o. superiora Kosibowicza nie mam żadnych bezpośrednich wiadomości, wiem tylko ze słyszenia, że go Niemcy zaraz na początku rozstrzelali. Byłem następnie przy ekshumacji jego zwłok.

Dodaję w końcu, że gdy siedzieliśmy w drewutni, słyszeliśmy w domu hałas, chodzenie, odgłosy stawianych wiader , a później widzieliśmy dym wydobywający się z celi śmierci. To Niemcy w ten sposób palili zwłoki pomordowanych ofiar, oblewając je benzyną.