ANTONI JUSZCZYŃSKI


Zeznanie ob. Antoniego Juszczyńskiego, ur. 1 czerwca 1884 r. w Warszawie, zam. przy ul. Łochowskiej 15/38.


Dotyczy: rozstrzeliwania ludności cywilnej na Marymoncie przy ul. Marii Kazimiery.

1 sierpnia 1944 r. pojechałem na Żoliborz celem kupienia żywności, lecz na skutek wybuchu powstania nie mogłem już wrócić na Pragę. Przez kilka tygodni żyłem z przygodnymi znajomymi. 2 sierpnia przyszedłem na Marymont, gdzie się zatrzymałem przy ul. Marii Kazimiery 29. Marymont w tym czasie był opanowany przez powstańców.

Począwszy od 14 września Niemcy zaczęli likwidować dzielnicę w następujący sposób: od strony Bielan nadjechało około 20 czołgów, które z dział ostrzeliwały poszczególne domy. Powstańcy bez boju wycofali się na teren Żoliborza. W ten sposób dojechano do domu 29 przy ul. Marii Kazimiery. Kilku SS-manów wskoczyło na podwórze, rzucając granaty do piwnic i wypłaszając w ten sposób chroniącą się tam ludność cywilną. Następnie kazano wszystkim wyjść. Byłem w mundurze kolejarza. Jeden z oprawców zrzucił mi czapkę z głowy, bijąc mnie bez powodu. Kazano nam przejść na drugą stronę ulicy, do domu poprzednio spalonego. Było nas 32 osoby, w tym kobiety, dzieci małe, a nawet półroczne niemowlę przy piersi matki i mężczyźni. Tu zaprowadzono nas do wypalonego mieszkania, każąc uklęknąć wszystkim pod ścianą z rękoma do góry, twarzą do oprawców. Naprzeciw ustawiono karabin maszynowy.

O godz. 14.00 rozpoczęto egzekucję. Strzelano kilkoma seriami wzdłuż nas. Otrzymałem postrzał powierzchowny w skórę czaszki (3 kule). Upadłem. W następnej chwili spadły na mnie ciała dwóch zabitych młodych ludzi. Już leżąc, otrzymałem postrzał w lewe ramię, rękę, palce i nogi. Po skończonej egzekucji SS-mani przychodzili jeszcze trzy razy, dobijając rannych z karabinu oraz rzucając po dwa granaty za każdym razem. Na skutek tego uwięzło mi w palcach siedem odłamków.

Tak przeleżałem przez cztery godziny, do 6.00 wieczorem. Wtedy na miejsce kaźni przyszedł żołnierz niemiecki z WH, widocznie celem rabunku. Widząc, że się ruszam, wyciągnął mnie spod trupów, uspakajając, żebym się nie bał. W ten sposób wyciągnął jeszcze dwie ocalałe cudem kobiety (jedna z nich nazywała się Aleksandra Pastwa) z roztrzaskanymi rękoma oraz dwoje dzieci uratowanych przez trupy rodziców, którzy zasłonili je swoimi ciałami. Żołnierz który wyciągnął nas, powierzył naszą grupę przygodnemu rannemu żołnierzowi także z [Wehrmachtu], a ten odprowadził nas do punktu ewakuacyjnego Żoliborza mieszczącego się w Centralnym Instytucie Wychowania Fizycznego. Tu rozstałem się ze swoimi towarzyszami niedoli.

Na drugi dzień przyłączono nas do grupy ewakuowanej ludności znajdującej się w kościele Kamedułów na Bielanach. Podzielono nas na grupy: zdrowych oraz chorych – rannych, kaleki, kobiety i dzieci. Ja zostałem przyłączony do tych ostatnich. Tamtych wywieziono do obozów, a nas wyprowadzono nad Wisłę, gdzie siedzieliśmy od 10.00 rano do 17. 00. Wtedy przyszedł żandarm, każąc iść nam na własną rękę na zachód.

Poszedłem na Wawrzyszew, gdzie sołtys skierował mnie do punktu opatrunkowego. Tam otrzymałem pierwszy opatrunek. Następnie przeszedłem do Babic, a stamtąd do Pruszkowa, gdzie przez punkt opatrunkowy zostałem skierowany do szpitala w Komorowie.

Zeznaję zgodnie z prawdą. Przed podpisaniem przeczytałem.