STANISŁAW TROJANOWSKI

Wrocław, 12 lutego 1948 r. Sędzia Jerzy Majewski z Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce przesłuchał niżej wymienionego w charakterze świadka, pod przysięgą. Uprzedzony o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań przesłuchiwany zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Stanisław Trojanowski
Wiek i miejsce urodzenia 48 lat, Stawropol, Rosja
Imiona rodziców Michał i Gabriela z d. Dubińska
Miejsce zamieszkania Wrocław, ul. Matejki 10 m. 4
Zawód lekarz medycyny
Narodowość polska
Karalność a) kryminalna, b) polityczna – żadna

1 sierpnia 1944 roku pełniłem obowiązki dyżurnego lekarza rentgenologa w Szpitalu Dzieciątka Jezus w Warszawie. W pierwszych dniach powstania powstańcy blokowali ul. Nowogrodzką, zaś Niemcy usadowili się na ul. Oczki. Do szpitala naszego w godzinę po wybuchu powstania, tj. około godz. 6.00 wieczorem, przywieziono samochodem ciężarowym dwóch rannych niemieckich kolejarzy. Po dokonaniu opatrunku lżej rannego kolejarza Niemcy zabrali ze sobą z powrotem, natomiast ciężej ranny w klatkę piersiową pozostał na leczeniu w szpitalu. Codziennie przybywali do szpitala ranni Niemcy.

2 czy 3 sierpnia przybyła do szpitala grupa dziesięciu rannych schupowców z bronią. Broń tę złożyli bez przymusu. Nie chcąc mieć nieprzyjemności ze strony władz niemieckich, kierownictwo szpitala prosiło o złożenie deklaracji, że owi Niemcy dobrowolnie oddali broń na przechowanie.

Broń ta została wydana grupie powstańców polskich. Chcąc upozorować działanie pod przymusem, powstańcy w obecności rannych Niemców zażądali od nas wydania broni.

6 sierpnia o godzinie 6.00 rano zgłosił się lekarz niemiecki kpt. Feliks Borman, który zajmował się ewakuacją rannych Niemców z terenu działań w mieście. Kapitana Bormana, z którym rozmawiałem po rosyjsku, zaprowadziłem do chorych Niemców. Na zapytanie Bormana, jak się z nimi obchodzono w szpitalu, ranni Niemcy oświadczyli, że mieli troskliwą opiekę, i że nie robiono żadnych różnic w traktowaniu ich z chorymi Polakami.

O godzinie 2.00 tegoż dnia dr Borman przyjechał z karetkami i rozpoczął ewakuację chorych Niemców. W trakcie zabierania rannych Niemców dowiedziałem się od swojej żony, która przedostała się ze szkoły pielęgniarek przy ul. Koszykowej, zawiadamiając mnie, że córka nasza, która przebywała sama przy ul. Wawelskiej 60, została ciężko rana i leży w piwnicy z krwotokiem. Gdy Borman zauważył moje zdenerwowanie, zapytał, co się stało, a następnie zaproponował mi dowiezienie mnie jak najbliżej do domu przy ul. Wawelskiej 60. Wyszedłem razem z Bormanem, który doprowadził mnie do gmachu Ministerstwa Komunikacji przy ul. Chałubińskiego. Przed gmachem przedstawił moją sprawę Prezydentowi Niemieckiej Dyrekcji Kolei Wschodnich, zaznaczając, że ja, jako lekarz opiekowałem się niemieckimi rannymi. Ów prezydent kazał mnie i Bormanowi wsiąść do jednego z samochodów stojących przed gmachem i pojechać w kierunku ul. Wawelskiej. Pojechaliśmy ul. Oczki do pl. Starynkiewicza, następnie skręciliśmy w Koszykową i z Koszykowej na ul. Suchą. Jadąc ulicą Koszykową, widziałem leżące pod parkanem od strony Filtrów trupy cywilnej ludności, przeważnie mężczyzn. Na ul. Suchej pod murem po obu stronach trotuaru trupy ludności cywilnej leżały dość gęsto. Ulicą Suchą dojechaliśmy do szlabanu znajdującego się między ul. Langiewicza a Wawelską. Bormana wylegitymował oficer niemiecki, Borman kazał mi wyjść z samochodu i prosił, abym razem z nim udał się w najbliższy teren, celem obejrzenia rannych żołnierzy. Wyjechałem ze szpitala ubrany w biały fartuch. Idąc przez ogródki przy willach zauważyłem leżące w krzakach zwłoki zabitych w mundurach niemieckich, dużo [trupów] cywilnej ludności leżących na gankach, trotuarach i trawnikach. Rozlegały się krzyki ludności polskiej i dookoła słyszało się gwarę rosyjską. Borman powiedział mi, że tutaj na tym odcinku działają oddziały rosyjskie. Widziałem dużo żołnierzy w mundurach niemieckich, wałęsających się w stanie nietrzeźwym po całej Kolonii Staszica, objuczonych różnymi częściami garderoby cywilnej.

Z ul. Suchej Wawelską pojechaliśmy w kierunku autostrady i zatrzymaliśmy się przed Akademią Nauk Politycznych. Przed szkołą stał major w mundurze SS i grupa SS-manów.

Dr Borman wysiadł z samochodu i zameldował się u niego. Zwrócił się do majora, aby pozwolił nam udać się na ul. Wawelską 60 celem zabrania rannej córki. Zezwolił nam, lecz uprzedził, że w domu tym znajdują się powstańcy, którzy w kierunku gmachu Akademii Nauk Politycznych nie strzelają. Natomiast zdaniem majora gorzej wygląda sytuacja, ponieważ w kierunku domu przy ul. Wawelskiej 60 strzelają Rosjanie. Zauważyłem, że na Polu Mokotowskim od strony pl. sportowego poza gmachem Marynarki Wojennej okopali się aż do Instytutu Radowego żołnierze i strzelali w kierunku Wawelskiej. Wówczas dr. Borman zwrócił się do dowódcy oddziałów rosyjskich, stojącego po drugiej stronie ul. Wawelskiej z prośbą, aby żołnierze zaprzestali ognia, gdyż w kierunku domu przy ul. Wawelskiej 60 udaje się lekarz celem zabrania rannych. Na oczach wszystkich, będąc w białym płaszczu lekarskim, udałem się w kierunku domu Wawelska 60. Na parterze tego domu od strony ul. Wawelskiej mieszkała matka mojej żony. Zacząłem stukać w okiennice i wołać, lecz nikt się nie odezwał. Chcąc się dostać do bloku, udałem się dalej ul. Wawelską w kierunku ul. Pługa, na którą wychodził tenże blok. Idąc, po drodze zauważyłem na jednym z balkonów obserwatora powstańczego, który mnie pytał o sytuację w mieście. Nie zatrzymując się, udzieliłem mu informacji. W momencie, gdy zbliżałem się do ul. Pługa, zza parkanu Instytutu Badań Technicznych został rzucony w moim kierunku granat, który rozerwał się parę metrów za mną. Przyśpieszyłem kroku i w chwili, gdy znajdowałem się mniej więcej pośrodku ul. Pługa, został rzucony drugi granat w moim kierunku. Nie wiedziałem, co robić, czy iść dalej, czy się cofać. W tym momencie z ul. Korzeniowskiego wyszedł do mnie żołnierz w mundurze niemieckim i zaczął wołać: – Pan idi siuda. Podszedłem do niego i na zapytanie: – Ty chto? odpowiedziałem po rosyjsku: – Wracz. Wtedy oznajmił, że musi mnie zrewidować. Zbliżyło się jeszcze kilku żołnierzy. Po rewizji jeden z nich zaopiniował, że nie warto ze mną rozmawiać, gdyż jestem lekarzem bandytów. Na to odpowiedział pierwszy żołnierz, do którego podszedłem, że to nie jego rzecz, że trzeba odesłać go do komandira i że Kamiński powiedział, żeby do lekarzy i inżynierów nie strzelać. W tym momencie zauważyłem, jak właściciel willi Łańcucki, były dyrektor Towarzystwa Naftowego „Karpaty” czy „Galicja” był prowadzony przez żołnierzy Kamińskiego, którzy go popychali i zaprowadzili w kierunku piwnicy willi, gdzie mieszkał.

Po chwili usłyszałem strzały oddawane w tej piwnicy, krzyki kobiet. Willa, w której zamordowano Łańcuckiego oraz innych mieszkańców, mieściła się przy ul. Korzeniowskiego 4. Do 1 sierpnia 1944 roku w willi dyr. Łańcuckiego zamieszkiwał on sam wraz z żoną (lat ok. 50), siostrą żony o nazwisku niemieckim (lat ok. 44) i córką (lat 16 – 17) oraz jego syn z żoną.

Poza tym w willi tej zamieszkiwał inż. Władysław Łabuć z żoną z dwojgiem dzieci. W momencie wybuchu powstania w willi dyr. Łańcuckiego nie było jego syna oraz lokatora inż. Władysława Łabucia wraz z rodziną, którą wywiózł na letnisko. Z opowiadań miejscowej ludności oraz p. Ketlicz Rajskiej dowiedziałem się, że w ten sam sposób jak z rodziną dyr. Łańcuckiego załatwili się żołnierze Kamińskiego z mieszkańcami innych willi w liczbie ośmiu przy ul. Korzeniowskiego, stanowiących kolonię domów PKO. Zamordowani zostali wówczas hrabia Przeździecki, rodzony brat Konstantego Przeździeckiego, właściciela hotelu „Polonia” w Warszawie, następnie inż. Gail i pani Turska, żona profesora Politechniki Warszawskiej.

W momencie, gdy zostałem zatrzymany przez ronowców, tj. żołnierzy Kamińskiego, wpadł na ul. Wawelską ranny ronowiec, a widząc, że jestem w fartuchu lekarskim, zażądał udzielenia mu pomocy. Odpowiedziałem, że nie mam środków opatrunkowych i żeby poszedł na opatrunek do szpitala Instytutu Radowego, tam otrzyma pomoc. Ronowiec odpowiedział mi, że tam już nikogo nie ma, bo wszyscy chorzy bandyci zostali wystrzelani, a Instytut podpalony. Zauważyłem, że od strony skweru, gdzie była biblioteka Instytutu, poczęły wydostawać się kłęby dymu. Następnie w towarzystwie konwojenta ronowca zostałem poprowadzony przez ul. Mochnackiego na Grójecką. Konwojent, szukając komandira, wprowadził mnie do sieni domu przy ul. Grójeckiej 43 i kazał mi czekać. W domu tym zamieszkiwali przed wybuchem powstania profesorowie Wolnej Wszechnicy. Gdy stałem w sieni, wychodzili z piwnic tego domu pijani ronowcy, wynosząc jakieś rzeczy, konfitury itd. W pewnym momencie jeden z żołnierzy zaczął mnie indagować, co ja tu robię. Nie chciał uwierzyć moim wyjaśnieniom i zarzucił mi, że jestem szpiegiem bandytów. Wyraził się przy tym: „wyrżniemy wszystkich Polaków za to, że swoim powstaniem przeszkodzili brygadzie Kamińskiego w przedostaniu się na zachodni front, gdzie brygada planowała przejść na stronę Anglików”. Słysząc to, jeden z ronowców wyciągnął rewolwer w moim kierunku. Chwyciłem go za rękę i użyłem pod jego adresem dosadnych epitetów. To otrzeźwiło go nieco i nastąpiła pewna konsternacja wśród ronowców.

Po chwili nadszedł konwojent, który kazał mi iść razem z nim i zaprowadził mnie na róg Wawelskiej i Grójeckiej, pokazał mi palący się dom, tzw. Pekin, róg Radomskiej i kazał biec w jego kierunku. Obawiając się, że mnie zastrzeli, gdy będę biegł, nie chciałem wysłuchać jego polecenia, mówiąc, że się boję i nogi mi odmawiają posłuszeństwa. Wówczas konwojent powiedział, że razem pobiegniemy. Po chwili pobiegliśmy w kierunku tego domu.

Od strony Okęcia jechał czołg, który manipulował lufą, kierując ją na wieżę kościoła św. Jakuba na Grójeckiej. Czołg był obsługiwany przez Niemców. Rozległ się wystrzał i pocisk trafił w żelazny słup tramwajowy na Grójeckiej koło domu nr 39. Obok niego stała duża grupa żołnierzy z brygady Kamińskiego. Słup rozpadł się i zauważyłem kłębowisko ludzkich ciał tuż obok. W parę chwil minął nas ronowiec, od którego dowiedzieliśmy się, że rzekomo Niemcy strzelają w żołnierzy Kamińskiego. Żołnierze z brygady Kamińskiego byli bardzo tym zaskoczeni. Konwojent poprowadził mnie ul. Grójecką w stronę Okęcia. Po drodze obserwowałem, jak była likwidowana cywilna ludność polska. Do domów mieszkalnych wpadali rozbestwieni pijani ronowcy i wyrzucali ludzi z mieszkań, rabując, co się da. Opróżniane budynki były podpalane w ten sposób, że jadący na samochodzie Niemcy miotaczami ognia podpalali domy, wpuszczając strumienie ognia w okna. Widziałem również, jak ronowcy do piwnic domów podtaczali działka i strzelali przez otwory piwniczne, wykańczając w ten sposób znajdującą się tam ludność polską. Idąc ul. Grójecką, widziałem dużo zabitych Polaków leżących w ogródkach domów, w kartofliskach i na pustych placach. W niektórych miejscach z ułożenia zwłok można było wnioskować, że ludność była rozstrzeliwana grupami.

Doszedłem wreszcie do Zieleniaka. Przed nim spotkałem grupę personelu lekarsko- sanitarnego z Instytutu Radowego z prof. Łukaszczykiem na czele. Chciałem się przyłączyć do tej grupy i razem z nimi iść. Konwojent już poszedł, lecz w tym momencie podszedł do mnie ronowiec i zapytał, czy jestem lekarzem. Gdy odpowiedziałem twierdząco, zaprowadził mnie na punkt sanitarny swojej brygady, mieszczący się na skrzyżowaniu ul. Opaczewskiej i Grójeckiej. Grupa dr. Łukaszczyka składała się z 60 osób. Wszyscy byli na biało ubrani. Kazano mi udzielać pomocy rannym ronowcom. Byli oni zwożeni samochodami z miejsca, gdzie upadł pocisk z czołgu koło domu akademickiego. Pracowałem tam około czterech godzin. Przyłączyły się do mnie cztery sanitariuszki, które wyrzucono z jakiegoś punktu sanitarnego. W pewnym momencie jedna z nich odeszła za potrzebą i po godzinie mniej więcej zobaczyłem, jak z domu, dokąd się udała, wyczołgała się na czworakach w kierunku naszego punktu. Dowiedziałem się od niej, że została zgwałcona przez ośmiu ronowców. Widziałem również, jak znajomą z widzenia młodą panią, idącą w kierunku Okęcia z placu Narutowicza porwało czterech żołnierzy ronowców, ciągnęło ją na pusty plac, porośnięty trawą i tam ją zgwałciło. Ostatni gwałciciel zastrzelił ją z rewolweru. Podczas gwałtu zwróciłem się z prośbą o interwencję do oficera niemieckiego, majora lotnictwa, aby ratował ową kobietę, ten mi z cynizmem odpowiedział, że oni jej nie gwałcą, tylko szukają broni pomiędzy nogami.

Widziałem poza tym, jak znajomy mój pacjent wyskoczył z płonącego domu. Zatrzymali go ronowcy, po chwili go puścili, ten zaczął oddalać się, a potem biec. Jeden z ronowców krzyknął, iż to jest ten, którego widział, jak strzelał z okna. Wówczas zaczęła się gonitwa za nim, otoczyli go kołem, a gdy ten wpadł na dorożkę bez konia, zaczęli go bić kolbą od rewolweru po głowie. Gdy zalany krwią wyrwał się z rąk ronowców, zaczął uciekać w kierunku płonącego domu, jeden z nich strzelił i położył go trupem. Widziałem, jak pędzonych na Zieleniak ludzi rabowano, zabierano im teczki i popychano, kopiąc i bijąc kolbami.

Brygada Kamińskiego prawdopodobnie składała się z kilku pułków. Wiem to stąd, że żołnierze wymieniali numery pułków 2, 3 itd. Brygada Kamińskiego była używana do pacyfikacji i składała się z żołnierzy pochodzenia rosyjskiego z okolic Kurska i Orła. Ronowcy w rozmowie ze mną mówili, że powstanie niepotrzebnie zostało wywołane i przeszkodziło im w przedostaniu się na front zachodni na stronę aliantów. Likwidując powstanie, twierdzili, że likwidują komunistów.

Na Zieleniaku żadnego punktu sanitarnego nie było. Raz zostałem wezwany przez Kamińskiego do niego, celem udzielenia pomocy rannym, znajdującym się na Zieleniaku. Kamiński urzędował na ul. Grójeckiej róg Opaczewskiej na pierwszym piętrze i obserwował, co się dzieje na terenie. Pod balkonem, gdzie urzędował Kamiński, znajdowała się sterta walizek, futer, ubrań zrabowanych w okolicznych domach u ludności polskiej. Tuż koło tej stery leżały trupy granatowego policjanta i cywila. Łupy były przykryte kocami. Kamiński był ubrany w mundur niemiecki koloru niebieskawego z niemieckimi szlifami generalskimi, z naszytymi na mundurze wstążkami odznaczeń, na piersi miał Krzyż Żelazny. Kamiński był średniego wzrostu, budowy krępej, kanciasto-czerwonej, nalanej twarzy z mięsistym nosem i nieznacznie opadniętą prawą powieką. Zapytał, czy jestem lekarzem i kazał mnie zaprowadzić na Zieleniak.

Na Zieleniaku, tuż koło parkanu przy Ośrodku Zdrowia, zobaczyłem kilkadziesiąt osób, lokatorów z domu przy ul. Mochnackiego 17. Między innymi znajdowała się tam również doktorowa Jokterowa i dr Biliński. Według opowiadań mieszkańców ronowcy wyrzucili ich z tego domu i poprowadzili w kierunku Zieleniaka przez skwer koło Instytutu Curie- Skłodowskiej. Gdy pędzeni lokatorzy domu z Mochnackiego przechodzili przez skwer Skłodowskiej, to jeden z przechodzących ronowców rzucił granat w środek ich grupy, a następnie inny, który siedział z karabinem maszynowym, zaczął siec po nogach. Według opowiadań ronowcy urządzili sobie z lokatorami przedstawienie, rzucając granat i strzelając z karabinów. Zrobiłem opatrunki kilkudziesięciu osobom, kobietom i mężczyznom, przeważnie starszym. Robiąc opatrunki, zaobserwowałem, że z grup ludzi spędzonych na Zieleniak ronowcy wyciągnęli młodych chłopców, 16 – 17 letnich na oko i prowadzili ich w kierunku szkoły powszechnej, gdzie przez cały czas rozlegały się strzały pojedyncze lub seryjne.

Na placu warzywnym Zieleniaka, w chwili, kiedy robiłem opatrunki, znajdowało kilkanaście tysięcy stłoczonych ludzi, mężczyzn, kobiet i dzieci. Warunki sanitarne były okropne. Przed placem znajdowała się tylko jedna pompa, skąd ludzie, tłocząc się, brali w przygodne naczynia wodę. Na placu grasowali ronowcy, którzy wyciągali młode kobiety i gwałcili je w kartofliskach.

Opatrzeni przeze mnie postrzeleni lokatorzy domu przy ul. Mochnackiego kwalifikowali się do szpitala. Chodzić nie mogli. Spotkany przeze mnie 1 września w Grodzisku [Mazowieckim] dr Stanisław Biliński (zamieszkały zdaje się obecnie w Warszawie) mówił mi, że postrzeleni nie mogli iść do Pruszkowa, część tych rannych dostała się przy pomocy ludzi, pędzonych do Pruszkowa.

Wszystkie te bestialstwa, jakich dokonywali ronowcy na Kolonii Staszica i Lubeckiego oraz na Ochocie były dokonywane z polecenia dowódcy brygady Kamińskiego.

Przypominam sobie, że likwidujący powstanie Kamiński był tym samym Kamińskim, który w roku 1919, gdy przebywałem w niewoli ukraińskiej w Kamieńcu Podolskim, był podchorążym armii ukraińskiej (Petlury). Siedział wówczas na odwachu za jakieś przekroczenia. Kamiński ten miał również opadniętą powiekę, mówił płynnie po polsku. Co się z nim potem stało, nie wiem.

Kamińskiego, który działał w Warszawie podczas powstania, ronowcy nazywali Mieczysław Władysławowicz. Rzekomo miał on być oficerem wojsk inżynieryjnych w armii sowieckiej. Dr Borman, który miał swoją kwaterę w szpitalu w Tworkach, 20 października 1944 roku mówił mi, że Kamiński został rozstrzelany przez Niemców rzekomo za bezeceństwa nad ludnością polską podczas powstania warszawskiego.

Według drugiej wersji Kamiński został rzekomo zabity przez partyzantów z Puszczy Kampinoskiej. Nazwisk faktycznych dowódców ronowców nie znam. Żołnierze nazywali ich, używając nazw bohaterów przestworzy powietrznych, czy też innych, np. „Papanin” Lewoniewski. Uzbrojenie ronowców było liche. Karabiny maszynowe jeszcze z 1914 roku i zwykłe karabiny ręczne, mieli dużo granatów. W nowoczesną broń nie byli uzbrojeni.

Na tym zakończono i przed podpisaniem odczytano.