ZBIGNIEW BUJNOWICZ

Dnia 12 maja 1948 r. w Gdańsku sędzia śledczy A. Zachariasiewicz, jako przewodniczący Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich, przesłuchał niżej wymienionego w charakterze świadka, który uprzedzony o odpowiedzialności karnej za fałszywe zeznania, zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Zbigniew Bujnowicz
Wiek 28 lat
Imiona rodziców Edward i Stanisława
Zajęcie student medycyny Akademii Lekarskiej w Gdańsku
Wyznanie rzymskokatolickie
Miejsce zamieszkania Gdańsk-Wrzeszcz, ul. Staszica 6 m. 1
Karalność nie byłem karany
Stosunek do stron obcy

W momencie wybuchu powstania zamieszkiwałem w Warszawie przy ul. Narbutta 54. Ponieudanym ataku powstańców na więzienie mokotowskie i szkołę przy ul. Kazimierzowskiej, powstańcy wycofali się zaraz nocą na 2 sierpnia 1944 roku na barykady przy ul. Szustra. Od godziny 6.00 rano 2 sierpnia trwało chaotyczne ostrzeliwanie z dział, broni maszynowej i przez czołgi domów położonych przy ul. Narbutta i okolicznych. Dom, w którym zamieszkiwałem, ugodzony był dziesięć razy pociskiem artyleryjskim. Z domu tego, jak też z sąsiednich, Polacy nie strzelali do Niemców, bowiem – jak podkreśliłem – powstańcy przenieśli swą akcję na barykady. Również i dnia poprzedniego z domu tego nie strzelano do Niemców. Około godziny 13.00 strzelanina ustała i wtedy to na podwórze wpadł patrol w sile do dziesięciu uzbrojonych w automaty i granaty Niemców w mundurach SS. Na rękawach członków patroli widniały opaski z napisami „Hermann Göring”, „Tottenkopf” i „Horst Wessel”. Ponadto w patrolu znajdowało się dwóch lotników. Poczęli strzelać seriami na klatce schodowej, po czym dały się słyszeć wezwania Alle heraus! Na to wezwanie wszyscy mieszkańcy domu poczęli wychodzić, jak kto stał. Wychodzących na podwórze wyzywano od bandytów, bito kolbami i popychano i to tak mężczyzn, jak też kobiety i dzieci i to bez najmniejszej przyczyny ku temu, bowiem ludność pod wrażeniem uprzedniej strzelaniny schodziła spokojnie, z rękoma wzniesionymi do góry na wezwanie. Od progu pędzono nas chaotycznie ulicami Narbutta, Kazimierzowską i Rakowiecką do koszar Stauferkaserne, które urządzone były w gmachu, jak orientuję się, przedwojennego Archiwum Wojskowego.

Gdyśmy przybyli na dziedziniec tych koszar, zastaliśmy tam już dużą ilość mężczyzn, kobiet i dzieci w ten sam sposób zgrupowanych jak i my, z sąsiadujących z naszą ulic, a mianowicie z Puławskiej, Kazimierzowskiej, Rejtana, Wiśniowej, alei Niepodległości, Asfaltowej, Opoczyńskiej, Fałata i Rakowieckiej. Spędzanie ludności zakończyło się około godziny 17.00. Do około godziny 20.00 przetrzymano nas na deszczu na dworze. Wtedy to rozdzielono nas zebranych w liczbie około tysiąca na dwie grupy, a mianowicie na grupę mężczyzn oraz kobiet z dziećmi, przy czym każdą ulokowano w innym bloku koszar. Dnia następnego rano widzieliśmy z okien, że kobiety z dziećmi odeszły pod eskortą na ulicę Rakowiecką w stronę Kazimierzowskiej. Było to około godziny 20.00. Oficjalnie nikt nie przemówił do nas ze strony Niemców i nie wyjaśnił nam przyczyny naszego zatrzymania. Jedynie tylko w mowie potocznej dozorujący nas SS-mani nazywali nas bandytami warszawskimi i zapowiadali, że wszystkich nas zabiją w wypadku, gdyby chociaż jeden z Polaków uciekł.

Pierwsze pożywienie i płyny otrzymaliśmy dopiero w trzecim dniu. Przedstawiało się ono jako nieznaczna ilość sucharów i czarna kawa, której podano około pół wiadra na siedemdziesięciu mężczyzn. W trzecim lub czwartym dniu pobytu w koszarach w godzinach wieczornych słyszałem większą ilość wystrzałów, których odgłos dochodził – jak się okazało później, gdy poznałem teren – od strony garażu. Dnia następnego po strzelaninie byłem zatrudniony wraz z kilku jeszcze mężczyznami, których nie znałem, przeto nazwisk ich wskazać nie umiem, do kopania rowów przeciwlotniczych obok właśnie garażu wspomnianego. Dozorujący nas SS-man, którego nazwiska nie znam, był w stanie podchmielonym i począł się przechwalać, wskazując na ślady kul na drzewach okolicznych i w murze garażu oraz ślady skrzepłej krwi na ziemi, że poprzedniego dnia wieczorem sam zabił siedmiu Polaków. Zaznaczył, że nie jest to specjalną tajemnicą, bo tak czy owak, my wszyscy zostaniemy rozstrzelani, gdyż taki mają rozkaz z gestapo z alei Szucha. Na moje zapytanie, gdzie są pogrzebane zwłoki, odpowiedział, że tego nie może powiedzieć. Wiem, że w czasie pomiędzy 10 a 12 sierpnia 1944 roku rozstrzelana została grupa piętnastu mężczyzn przebywających w koszarach tak jak i ja, lecz osadzonych w prawym bloku.

Wiem o tym stąd, że zwłoki ich były grzebane przez więzionych Polaków. Nazwisk ich nie znam.

Z opowiadań ich wiem, że zwłoki zostały zagrzebane w końcu posesji koszar tuż przy ogrodzeniu WSHZ. Dość często mówiło się między nami, że po wieczornym apelu zabierano pojedynczo mężczyzn. Komentowano sobie, że mężczyźni ci zabierani są do gestapo na aleję Szucha. Czy z tak zabranych powrócił kto do koszar, tego wskazać nie umiem, a to dlatego, że bezpośrednio z celi, w której ja przebywałem, nie zabrano nikogo.

W końcu sierpnia 1944 lub w pierwszych dniach września 1944 pewnego poranku w czasie apelu zajechały na plac apelowy dwa samochody osobowe z gestapowcami, których nie znałem z widzenia z obrębu koszar oraz dwie ciężarówki kryte brezentem, tzw. budy. Przybyli gestapowcy bez list, na oko wybrali spośród nas kiwnięciem palca i wezwaniem Komm! około siedemdziesięciu mężczyzn, których załadowali do bud i wywieźli. Po nazwisku nie znałem żadnego z wybranych. Ludzi tych więcej na terenie koszar nie spotkałem ani też nie zetknąłem się z nimi po wojnie. Po skończonym apelu, idąc do pracy, zapytałem dozorującego SS-mana, dokąd powieziono wybranych. Sens odpowiedzi jego był mniej więcej następujący: martw się o siebie, tamtych już nie zobaczysz.

Życie nasze w koszarach miało charakter obozowy. Pobudka była o godzinie 5.30, po czym po apelu następowało śniadanie składające się z jednego lub dwóch sucharów łącznej wagi około 50 g i ćwierć litra czarnej kawy, po czym następowała praca trwająca do godziny 13.00. Przerwa obiadowa trwała godzinę i wtedy otrzymywaliśmy obiad składający się z kaszy gotowanej na rzadko w ilości około pół litra. Po przerwie praca trwała do godziny 19.00 i znów po przerwie dwugodzinnej, w czasie której otrzymywaliśmy kolację składającą się z takiej samej potrawy jak śniadanie lub obiad, podejmowaliśmy nadal pracę, która trwała do godziny drugiej w nocy. Te warunki życia i pracy doprowadziły przy brutalnym traktowaniu nas przez SS-manów do zupełnego wycieńczenia więzionych, dotknięci byliśmy epidemią krwawej dyzenterii. W związku z tym zaczęto szemrać. Chodziło nam głównie o to, aby praca nocna traktowana była jako odrębna zmiana, tzn. aby część nas pracowała w dzień, a druga część nocą. W związku z tym szemraniem pewnego popołudnia między 9 a 11 sierpnia zostaliśmy zebrani na dziedzińcu i przemówił do nas po polsku podoficer z załogi dozorującej nazwiskiem Franckowiak, w randze, jak się zorientowałem, SS-Rottenführera. Powiedział, że buntujemy się, zamiast okazywać wdzięczność Hitlerowi, który nas ułaskawił i pozostawił przy życiu, zamiast zabić nas za to, żeśmy powstali przeciw niemu w Warszawie. Zapowiedział, że dla przykładu zostanie powieszony jeden spośród nas, na co wszyscy musimy patrzeć, gdyż ci, którzy by opuścili oczy w momencie egzekucji, będą również powieszeni. Zaznaczył, że po egzekucji obiad ma być zjedzony jak zawsze, a gdyby znaleziono resztki posiłku, potraktowane to będzie jako sabotaż i winni tego będą powieszeni. Jeżeli ta egzekucja nie odniesie pożądanego skutku, wszyscy szemrzący nadal i każdych pięćdziesięciu innych z najbliższego ich otoczenia – zostaną powieszeni. Po tej przemowie wybrał jednego spośród mężczyzn, którego powieszono na drzewie koło garażu. Przed egzekucją ofiara zwróciła się do Franckowiaka z oświadczeniem, że jest żołnierzem i prosi o śmierć godną żołnierza, tj. rozstrzelanie, na co ten z drwiną odpowiedział: „dla Polaków są tylko stryczki”. O ofierze mówiono, że był to oficer AK w randze porucznika, który został ranny na terenie więzienia mokotowskiego w czasie zdobywania tegoż. Tam to odnaleziony on został przez SS-manów, ranny w obie nogi, po przeleżeniu dłuższego czasu w ukryciu, bez opieki, żywiąc się – jak to sam opowiedział – kroplami wody zraszającymi się na rurach wodociągowych i jajami gołębi.

Franckowiak był najbardziej bestialskim członkiem załogi SS dozorującej nas w koszarach. Bił bez powodu przy każdej okazji i to czym popadło, a gdy ofiara zbita łopatą, kilofem lub widłami leżała już na ziemi, kopał butami wśród najohydniejszych wyzwisk. Doświadczyłem na własnej skórze tych form traktowania przy każdym zetknięciu z nim, co miało miejsce osiem lub dziesięć razy. Z rysopisu jego mógłbym wskazać następujące dane: wzrost około 1,65 m, krępy, twarz owalna, nos prosty, oczy jasne, włosy blond, uczesany do góry, bez widocznych znaków szczególnych, głos niski, chrypiący, jak u ludzi nadużywających alkoholu.

Nie orientuję się, który z członków załogi nosił nazwisko Baumeister. Jeżeli on ma odnosić się do zwierzchnika załogi obsługującej blok lewy, to muszę nadmienić, że był to człowiek rzetelny i nie dało się zauważyć, by zdradzał skłonności do znęcania się nad uwięzionymi. Był to jedyny wyjątek wśród załogi SS. Był on nieco niższy od Franckowiaka, bardzo szczupły, twarz pociągła, zapadła, ciemna, skronie szpakowate, kilkakrotnie ranny w jedną nogę, którą nieco powłóczył, lecz nie pamiętam którą, tak że posługiwał się przy chodzeniu laską.

Komendantem koszar był Hauptsturmführer Patz, nieznanego mi imienia. Nazwiska zastępcy jego, względnie innych oficerów SS jemu podległych, nie znałem. Załoga SS podlegała Patzowi, a dozorująca nas, więzionych w omawianych koszarach Polaków, nosiła na rękawach opaski z napisami „Tottenkopf”, „Hermann Göring” i „Horst Wessel”. Załoga dochodziła liczebnie, jak obliczam, do dwustu pięćdziesięciu ludzi, z tym, że w końcu sierpnia zasiliła ją grupa SS-własowców, około dwustu ludzi, łącznie z umundurowanymi w uniformy kozackie. Ci nie mieli z nami styczności i, jak mi wiadomo, używani byli do akcji frontowej. Wiadomym to było szczególnie z tego, że 25 lub 26 września przywieziono grupę około sześćdziesięciu tych własowców, Kozaków rannych w wyniku wejścia na minę założoną przez powstańców przed barykadami.

Dnia pewnego zatrudniony byłem sam przy uprzątaniu wieży obserwacyjnej i wtedy to dozorujący mnie SS-man narodowości rumuńskiej wskazał mi przyjeżdżającego samochodem Patza, objaśniając, że jest to najgorszy i najbardziej okrutny człowiek, jakiego znał. Złożył się nawet do niego z karabinu i oświadczył mi, że gdyby miał więcej odwagi, to by go zabił.

10 października 1944 przeniesiono nas do Włoch k. Warszawy, skąd 15 października udało mi się zbiec.

Z opowiadań mojej matki, zamieszkałej tu ze mną, powziąłem wiadomość, że przed wyprowadzeniem kobiet z koszar – co nastąpiło jak wspomniałem w dniu następnym po osadzeniu – polecono kobietom wyjść z białymi chustami pod barykadę u zbiegu ulic Szustra i Kazimierzowskiej i wezwać powstańców do zniszczenia barykady pod groźbą rozstrzelania wszystkich mężczyzn uwięzionych w koszarach.

Szczegółów tej sprawy nie znam i nie wiem, czy matka uczestniczyła w tej akcji, która jednak – jak twierdziła – odbyła się.

Prace, do jakich nas używano, były różnolite – prace ziemne na terenie koszar, oczyszczanie ulic, wznoszenie barykad, prace bezcelowe (jedynie dla pastwienia się nad nami, jak oczyszczanie ustępów gołymi rękami) oraz ładowanie na samochody urządzeń mieszkaniowych i innych walorów i odwożenie na Dworzec Zachodni.

Innymi nazwiskami niż wskazane już odnośnie załogi SS nie operuję, gdyż nie są mi znane. Również nie są mi znane nazwiska współwięźniów, gdyż takowych nie używaliśmy nawet między sobą. Co do zbrodni popełnionych przez członków załogi SS z terenu Stauferkaserne, lecz poza obrębem koszar, znane mi są następujące:

1. W końcu sierpnia 1944 r. widziałem grupę mężczyzn, kobiet i dzieci, pędzoną od strony ul. Puławskiej w liczbie około dwóch tysięcy, którą prócz SS-manów z załogi koszarowej otaczali żołnierze piechoty i lotnicy; dwie staruszki niemogące iść, które pozostały w tyle zastrzelili SS-mani na torze tramwajowym na Rakowieckiej u wylotu ul. Kazimierzowskiej.

2. Dnia następnego, jadąc samochodem na Dworzec Zachodni, zauważyłem, że samochód przystanął na autostradzie wiodącej na Okęcie; wysiadł z niego SS-man i wezwał leżącego w rowie staruszka, by szedł na dworzec kolejowy, gdyż tu mu nie wolno pozostać. Staruszek częściowo po polsku, częściowo po niemiecku tłumaczył, że jest zmęczony i gdy nieco odpocznie, to pójdzie; w odpowiedzi na to SS-man strzelił mu z pistoletu w głowę, po czym wziął kanister z benzyną, oblał poruszającego się jeszcze i podpalił zapałką.

3. W kilka dni później przejeżdżałem na Dworzec Zachodni i zauważyłem na ogródkach działkowych przy końcu Rakowieckiej stłoczoną grupę kobiet z dziećmi i kilku starych mężczyzn w łącznej liczbie około sześćdziesięciu osób. Samochód nasz został zatrzymany i wywołano jednego z jadących w nim SS-manów; staliśmy w odległości około 50 m od tej grupy, oczekując na powrót wywołanego i widziałem, że wywołany odbierał Polakom kenkarty, oni zaś otoczeni byli przez około trzydziestu SS-manów z terenu koszar, których znałem z widzenia. W odległości kilku kroków od tej grupy leżały zawiniątka i walizki oraz wózki dziecięce i taczki, które – jak rozumiałem – były własnością członków tej grupy Polaków. W pewnym momencie otaczający grupę SS-mani poczęli strzelać w nią z automatów. W tym czasie powrócił wywołany, samochód nasz ruszył i jeszcze z drogi, bowiem przestrzeń była otwarta, widziałem czas jakiś tę masakrę i słyszałem strzały i jęki. W kilka dni później w jednej z ubikacji koszar, na bloku lewym, widziałem porozrzucane kenkarty.
Z dworca wracaliśmy inną trasą i widziałem z oddali, że w miejscu masakry płonie ogień. Do terenu koszar dochodził od strony pożaru specyficzny swąd spalanych ciał doprowadzający do torsji.

4. W kilka dni później, idąc pieszo na prace al. Szucha do Ogrodu Ujazdowskiego, widziałem, że na tejże ulicy u wylotu Litewskiej stała grupa około stu do stu dwudziestu nagich mężczyzn nad wykopanymi dołami, otoczona silną załogą SS-manów z terenu koszar, których znałem z widzenia. W pewnym momencie otaczający SS-mani poczęli strzelać z automatów w ofiary, z których część padała, a część rzuciła się do ucieczki, jednak nim uszliśmy kilkadziesiąt metrów, grupa ta była już zmasakrowana i strzelanina ucichła.

5. Między 23 a 25 września 1944 pewnego ranka, będąc na ul. Odyńca, dokąd pod eskortą ponieśliśmy od samochodów, które przystanęły na Okęciu, konwie z kawą i zupą dla SS-manów i własowców zajętych akcją wysiedlania Polaków, widziałem jak dwaj SS-mani gwałcili dwie młode dziewczyny w wieku około 20 lat w ogródku przy froncie jednego z domów. Po odbytym gwałcie sprawcy kazali ofiarom iść przed siebie i wtedy jeden z nich zastrzelił obie.

To wszystko. Odczytano.