HENRYK DROZDOWSKI

Warszawa, 6 maja 1946 r.

Do
Okręgowej Komisji Badania
Zbrodni Niemieckich
Warszawa
Gmach sądów przy ul. Leszno 53/55
VI piętro, pokój 617, sędzia H. Wereńko.

Przeczytawszy notatkę w nr 118 „Gazety Ludowej” w sprawie morderstw w Stauferkaserne na Rakowieckiej, pozwalam sobie przesłać niniejszym trochę moich wspomnień z tego czasu

1 sierpnia 1944 roku młodzież z AK punktualnie o godzinie 5.00 po południu rozpoczęła atak na koszary SS przy Narbutta 33, róg Kazimierzowskiej. Z okien mego mieszkania przy ul. Narbutta 37 obserwowałem całe zapoczątkowanie akcji powstania warszawskiego. Z placyku na Narbutta szły pierwsze polskie oddziały, początkowo czołgając się i skacząc, kryjąc się za latarniami i w bramach domów, docierały do domów nr 39 i 37 oraz nr 40 i 38, skąd prowadziły już ostrzał koszar. Przez posesje nr 38 i 40 powstańcy podwórzami przedzierali się do nieruchomości na Rakowieckiej, leżących vis-à-vis Stauferkaserne. Do naszej nieruchomości wkrótce przebito dziury w murach przez posesje od strony placyku i obsadzono w domu nr 35 naprzeciwko koszar wszystkie okna kryte jako tako występami muru.

Chłopców było bardzo mało. W ataku na koszary przy Narbutta 33 brało udział najwyżej jakichś 50 osób, przy czym wydawało się, że 1 sierpnia po południu byli oni górą nad Niemcami. Sytuacja radykalnie zmieniła się, gdy Niemcy otrzymali w nocy posiłki i ustawili armatkę na drugim piętrze koszar. Toteż nasi chłopcy, nie mając dostatecznej ilości broni i prawie żadnej amunicji, nad ranem musieli się wycofać. Pamiętam ogólną naszą rozpacz, gdy ta decyzja zapadła w mym mieszkaniu na tarasie pierwszego piętra. Była to smutna konieczność, bo nie było czym strzelać i chłopców z tej grupy odciągnięto częściowo do innych punktów (właśnie ku Rakowieckiej i w stronę Madalińskiego) i pozostało ich niewielu. Deszcz padał, a dowódca oddziału porucznik Zbyszek Idźkiewicz był ranny.

Dziewczęta na plecach, pod kulami zaniosły go do Szpitala Elżbietanek. Kilku chłopców Niemcy zabili.

Rano, wobec braku oporu ze strony polskiej, w domach nr 39 i 37 kobiety starały się usunąć ślady walk nocnych, wymiatając łuski od naboi i błoto oraz ślady krwi, oczekując w każdej chwili wkroczenia Niemców. Niemcy jednak nie weszli aż do popołudnia 2 sierpnia, dlatego, że powstańcy, po wycofaniu się z rogu Narbutta i Kazimierzowskiej, atakowali koszary od strony Madalińskiego. Przed południem 2 sierpnia w brawurowym szturmie zdobyli przez wyłom w murach parter i piwnice. Po południu musieli się wycofać. Nadjeżdżające „tygrysy” witali buteleczkami z benzyną, ale nie unieszkodliwili żadnego z nich. Kilku malców zginęło. Niemcy opanowali sytuację około 4.00 po południu. Ulicą Narbutta przejechały czołgi i miotacze ognia. Stojąc na poddaszu, aby pożar ewentualny gasić, odczułem namacalnie te płomienie na sobie. Do pożaru nie dopuściliśmy, woda była pod ręką.

O godzinie 4.15 większy oddział Niemców dostał się przez posesję, gdzie jest apteka (Narbutta 35), na teren naszej posesji przez dziury w murze. Równocześnie od ulicy do bramy wtargnął drugi oddział, gdy czołgi stały przed domem. Rrraus! Alle raus auf die Strasse! – i mężczyźni, kobiety i dzieci, wszystko w ciągu minuty wyległo z domu, trzymając w rękach przygotowane na wypadek zbombardowania domu podręczne pakuneczki. Niemcy sprawdzili, czy kogo nie znajdą w mieszkaniach, a nas pod karabinami prowadzili (łącznie z mieszkańcami szeregu okolicznych domów) przez ulicę Kazimierzowską, koło płonących domów (aż żar nas ogarniał) do koszar na Rakowieckiej.

Kobiety niosły małe dzieci na rękach. Nikt nie płakał i nie krzyczał. Wszyscy zachowywali się z godnością. Niemcy byli zdumieni postawą ludności. Widać było, że nie mieli wyraźnych dyspozycji, jak należy postąpić z wypędzoną ludnością. Nie mieli jeszcze doświadczenia, ponieważ to byli dopiero pierwsi jeńcy w powstaniu. Pod szeregiem wycelowanych w nas luf po drodze, dotarliśmy do Rakowieckiej i na podwórze zewnętrzne koszar. Tu stało już kilku wyższych oficerów SS. Każdego z nas przedtem obmacano, czy nie posiada broni. Kazano nam, mężczyznom iść na prawo, kobietom na lewo. Ponieważ mężczyznom kazano się ustawiać twarzą do ściany, a tyłem do podwórza, więc będąc przekonanym, że nas wkrótce rozstrzelają, pocałowałem żonę i dałem jej moją „bombardowaniową” walizeczkę, w której miałem koszulę zapasową, kilka pamiątek i około 120 tysięcy złotych. Po chwili usłyszałem, jak mnie żona woła i jakiś oficer niemiecki, który rewidował walizkę, zapytał mnie, skąd mam tyle pieniędzy. Oczy SS-manów zaświeciły się do tej gotówki, jednak starszy oficer, dowiedziawszy się ode mnie, że byłem dyrektorem dużego przedsiębiorstwa, stwierdził, że to nie jest żadne przestępstwo, że taką gotówkę mam prawo mieć i kazał walizkę oddać żonie. Mnie cofnięto do szeregu mężczyzn ustawionych pod ścianą.

Tymczasem zaczęły się już gromadzić tłumy mężczyzn i kobiet. Po chwili dowódcy zdecydowali, że nie będą rozstrzeliwać, że sprawdzą jeszcze coś i poczęto tłum spychać ku piwnicom i bocznym parterowym salom koszar. Pilnując moich najbliższych i kobiet z małymi dziećmi, znalazłem się w lewej wielkiej parterowej sali, w grupie prawie wszystkich mieszkańców naszego domu. Na podwórzu rozległa się salwa. Ktoś powiedział, że rozstrzelano kilkunastu z młodzieży i mężczyzn podejrzanych o udział w powstaniu. Kobiety w płacz. Zaduch i gorąco na sali. Ktoś mdleje, wody brak. Wreszcie około 7.00 wieczorem podoficer o mocnym głosie powiedział, że władze niemieckie puszczą bezbronną ludność z powrotem do domu, a zatrzymają tylko bandytów i powstańców. Powoli zaczęto tłum wypuszczać na podwórze zewnętrzne. Idąc z teściową i żoną, byłem pewien, że mam wolną drogę do domu, tymczasem na podwórzu sznur gestapowców pooddzielał mężczyzn od kobiet i, gdy kobiety wychodziły swobodnie, nas pchnięto znów pod ścianę boczną. Żona moja protestowała i nie chciała wyjść i gdy inne kobiety już poszły, stała jeszcze na podwórzu. Wówczas rzucił się na nią jakiś Niemiec i kolbą uderzył, odpędzając. W tym samym momencie jakiś wesoły figlarz gestapowski, który stał z karabinem maszynowym na wieżyczce nad skrzydłem położonym naprzeciwko naszej ściany, puścił serię strzałów po murze naszej ściany o kilka centymetrów nad naszymi głowami. Ponieważ to było pasmo kul, od których mur nad naszymi głowami się sypał, więc mężczyźni, stojący w masie, bojąc się o swoje głowy, zaczęli kucać lub schylać się, w rezultacie zwarta masa przewróciła się, ciągnąc jeden drugiego na ziemię. Żona moja, mając krótki wzrok i słysząc serie strzałów, a zobaczywszy, że mój teść i ja także upadliśmy, była przekonana, że jej mąż i ojciec zostali zabici. W tej chwili dostała jeszcze kilka razów kolbą i została ostatecznie wypędzona z podwórza na Rakowiecką, skąd dobrnęła zrozpaczona do domu, aby całą noc gasić pożar na dachu i od płonącego częściowo domu sąsiedniego zajmującą się ścianę.

Tymczasem zaczęto spośród nas wybierać jakichś panów. Widzę, że wybrali doktora Tarkowskiego, profesora Wakara, dyrektora spółdzielni i innych. Pytam się, dokąd ich biorą? Otrzymuję wiadomość, że do sali pierwszego piętra. Jakiś człowiek wskazał na mnie. Niemiec podszedł i pyta się, czy ja jestem też Direktor czy Vorstand. Mówię, że i jedno, i drugie. Wówczas kazał mi też iść za tamtymi. Gdy znalazłem się na sali, dowiedziałem się od już tam obecnych, że to są wybrani zakładnicy z tłumu. Wyskoczyłem wobec tego do korytarza i do żołnierza prowadzącego tę selekcję powiedziałem, aby jeszcze zawołał tu Generaldirektora gazowni, mego teścia Cz. Świerczewskiego, który był już z resztą tłumu kierowany do piwnic, a widziałem, że dogodniejsze warunki są w sali na piętrze niż w stłoczonym tłumie w piwnicach. Udało mi się ściągnąć jeszcze jednego znajomego, inżyniera Schmidt-Madalińskiego, dyrektora Szkoły Zgromadzenia Kupców i sprzedawcę maszyn z Mazowieckiej.

Po jakich dwu godzinach siedzenia naszego w lokalu, jak się okazało – kasyna SS, wystąpił do nas z przemówieniem jakiś dygnitarz SS, oświadczając, że powstanie to jest przestępstwo, jakich dotąd nie było, że bandyci polscy itd. w wielkiej ilości odpowiednich epitetów potępiał naturalnie akcję i zakomunikował, że polecił z tłumu wybrać właśnie 60 zakładników, którymi my jesteśmy, że ci zakładnicy rozumieją chyba, że powstanie to nonsens, ale jako przedstawiciele polskiego społeczeństwa są odpowiedzialni za ideologię swoich rodaków. Z polecenia führera oświadcza, że o ile powstanie warszawskie zostanie w ciągu kilku dni stłumione, to nam jako zakładnikom nic się nie stanie, włos nam z głowy nie spadnie. O ile natomiast powstańcy będą nadal walczyć, to razem z całą polską ludnością Warszawy i my zostaniemy zabici.

Położyli nas pierwszej nocy na gołej podłodze, ale dali wodę, marmoladę i suchary w dowolnej ilości. Następnej nocy dali nam sienniki na podłogę. Przykrywaliśmy się paltami.

W nocy z 2 na 3 sierpnia pod oknami naszego azylu zostało rozstrzelanych 84 mężczyzn. Trupy ich ułożono na ciężarówce i gdzieś wywieziono. Mówiono nam, że byli brani z domów, gdzie do Niemców strzelano i pochodzą z piwnicy naszych koszar. Obok naszej sali w koszarach oddano dwie mniejsze salki do dyspozycji volksdeutschów, którzy z żonami i dziećmi udali się pod opiekę władz Vaterlandu. Do nich, a właściwie do kobiet tam się znajdujących, rozpoczęła się cała kawalkada różnych oficerów SS i podoficerów, którzy – po nawiązaniu rozmowy – zapraszali wesołe panienki do swoich pokoi na górne piętra. Piski i wycia świadczyły o dalszych losach tych dziewic. Tymczasem do naszej sali przybyło też parę osób z żonami i córkami. Były to, jak się okazało, żony i córki służby więzienia na Rakowieckiej oraz kobiety tych urzędników niemieckich Polaków, którzy znaleźli się w rejonie już zajętym przez oddziały niemieckie. Między nimi była też żona profesora Wakara z SGH.

Drugiego dnia widzieliśmy przez okna płonącą Warszawę i olbrzymie ilości sowieckich samolotów, które przylatywały ratować nasze powstanie. Oczekiwaliśmy desantów angielskich i cudu, który by nas i wszystkich więźniów pozostałych uratował. Cały dzień pędzono tłum jeńców, przeważnie do piwnic. Wreszcie, gdy już piwnice były też napełnione, dalsze transporty jeńców polskich lokowano w budynkach garażów przy rogu ulicy Rakowieckiej i Puławskiej. Obserwowaliśmy z okien trupy na platformach i ludzi, którzy pod groźbą strzału musieli je ładować na platformy i razem z nimi wyjeżdżali z bramy w kierunku alei Niepodległości.

W ciągu dnia na ulicy został ranny jakiś wyższy oficer niemiecki. Wobec tego gestapowcy wpadli do naszej sali i pytali, kto z doktorów może podjąć się natychmiastowego zatamowania krwi i operacji. Zgłosił się doktor Tarkowski, ale oświadczył, że nie posiada przy sobie narzędzi i musi z wachą iść do siebie do domu po nie. Ponieważ mieszkał w naszym sąsiedztwie, prosiliśmy go, aby dał znać mojej żonie i teściowej, że ojciec i ja żyjemy. Tak się też stało. Od doktora Tarkowskiego dowiedzieliśmy się, że powstanie nie tylko, że nie maleje, ale rozwija się i naszym chłopcom przychodzą na pomoc duże siły sowieckie i angielskie, natomiast na Mokotowie Niemcy zdobywają coraz to dalsze domy.

W nocy z trzeciego na czwarty dzień pijani Niemcy wpadli do naszej sali i wyciągnęli kilku mężczyzn na przesłuchanie w aleję Szucha. Następnego dnia osoby wywiezione na Szucha nie wróciły. Orgie z kobietami zaczęły przyjmować coraz to ostrzejsze formy. W nocy Niemcy włazili z latarkami i odkrywali nasze palta, patrząc, czy nie ukrywamy wśród nas kobiet. Kilka z sąsiedniej sali zabrali, przy czym płakały i rzucały się one na pijane bestie niemieckie, ale to nic nie pomogło.

Żałuję, że moje notatki, w których miałem zapisane nazwiska niektórych oficerów i podoficerów SS i SD zniszczyłem. Jeden z nich, dowódca główny naszych koszar nazywał się Obersturmführer Baumeister.

W naszej kantynie zakładniczej karmiono nas wystarczająco. W południe codziennie mieliśmy zupkę, wody sodowej w butelkach było ze dwa wagony i bez ograniczenia suchary (Knäckerbrot). Jednakże stopniowe wybieranie zakładników na przesłuchania w aleję Szucha napawało mnie zgrozą. Zdawałem sobie doskonale sprawę, że o ile mnie też tak zabiorą, to oznacza koniec życia. Ponieważ w czasie okupacji byłem już trzy razy przesłuchiwany na Szucha i wprost cudem dotąd uniknąłem śmierci, więc wiedziałem, czym to pachnie.

Piątego dnia Obersturmführer Baumeister w towarzystwie kilku młodszych adiutantów i oficerów zakomunikował nam ponownie, że od dnia dzisiejszego wszyscy volksdeutsche będą wywiezieni do Reichu, zaś w dowód tego, że Niemcy czują się pewni zwycięstwa nad powstańcami, zezwala nam, zakładnikom również, abyśmy, o ile będą miejsca w autobusach wywożących volksdeustchów, deklarowali się na roboty do Niemiec. Transporty będą kierowane do Kutna lub do Radogoszcza pod Łodzią. Po naradzie z kilku znajomymi panami, zdecydowaliśmy na razie nie jechać. W pierwszym transporcie pojechali sami funkcjonariusze niemieckich urzędów, volksdeutsche oraz profesor Wakar z żoną. Postanowiliśmy z Madalińskim jakimś cudem zasięgnąć języka. Doktor Tarkowski, który znów do rannych chodził z wachą, przyniósł nam informacje o powstaniu z tym, że Niemcy posunęli się kawał naprzód na południe Mokotowa, że Śródmieście jest przez nich opanowane itp. Równocześnie ze zdobytych przez Niemców południowych części Mokotowa, z ul. Różanej, Boboli, fortu mokotowskiego i okolic przypędzono kilka tysięcy mężczyzn. Co się dało, upchano do piwnic, a resztę popędzono do budynków pułku samochodowego przy rogu Puławskiej i Rakowieckiej. Niemieckie dowództwo znów wezwało nas, kilkudziesięciu zakładników i zakomunikowano nam, że powstanie zostało już prawie opanowane, że cała broń i amunicja zrzucona z alianckich samolotów wpadła w ich ręce i że możemy być pewni, że już nie zostaniemy pozbawieni życia. – Zresztą – dodał Baumeister – o ile nie zajdą nieprzewidziane okoliczności! Z tego przemówienia widzieliśmy jasno, że z Niemcami nie jest tak dobrze i że powstania nie stłumili.

Noc z 5 na 6 sierpnia była straszna. Na Kazimierzowskiej w kierunku Madalińskiego, a może przy Różanej, toczyć się musiała bardzo ostra walka, kulki waliły w nasze okna. „Tygrysy” po kilka naraz wyruszały do walki, wracały uszkodzone, z zakrwawionymi żołnierzami, jakieś okropne naloty samolotowe, myśleliśmy, że to samoloty sowieckie (jak się potem okazało, były to nurkowce niemieckie), spodziewaliśmy się, że a nuż alianci, którzy przyszli na pomoc naszym powstańcom, lada chwila zdobędą Rakowiecką. Tymczasem nie – oficerowie SS po ciężkich walkach upijali się na umór. Spaliśmy już pokotem na podłodze w naszych salach, kiedy kilka pijanych bestii wlazło i latarkami świeciło w oczy każdemu, przede wszystkim szukając ukrytych kobiet, a po wtóre tych, którzy im się nie podobali. Około północy usłyszeliśmy straszną awanturę między oficerami, którzy się pobili. Wreszcie kilku pijanych znalazło kobiety, podobno jakąś siostrę miłosierdzia polską zdobyli na ulicy, jakieś Niemki skądś się też znalazły i płacze ich, krzyki i kwiki oraz pijany śmiech wywoływał ogólną modlitwę w sali i okropny strach. W tych godzinach zabrano znów na aleję Szucha kilku mężczyzn z przyległych sal. Po północy regularne salwy rozstrzeliwanych pod oknami wewnętrznego podwórza, a mianowicie krzyk, strzał, krzyk, strzał, krzyk, strzał itd. dawały nam pojęcie, co się tam dzieje.

Nazajutrz piękna jesienna pogoda, chmury dymów na czystym niebie i beznadziejność siedzenia w zamknięciu. Obersturmführer Baumeister oświadczył, że Niemcy wspaniałomyślnie zdecydowali, aby mężczyźni w wieku ponad 80 lat mogli pójść do domu. Ponieważ teść mój dochodził do tego wieku, zwróciłem się do Baumeistra z prośbą, aby też mógł więzienie opuścić. Wyraził na to swą zgodę i zapytał mnie, czy ja pojadę na roboty do Niemiec do Radogoszcza pod Łodzią. Oświadczyłem mu po namyśle i naradzeniu się ze Schmidtem-Madalińskim i doktorem Tarkowskim, jak i z teściem moim, dyr. Świerczewskim, że pojadę, o ile on się zgodzi, aby wacha, która odprowadzi starców na Narbutta, wstąpiła po moją żonę i aby ona ze mną razem pojechała. Baumeister, zresztą najporządniejszy z tych wszystkich gestapowców, którzy nas otaczali, zgodził się, mówiąc, że ja sam mogę razem z nimi pójść po żonę i że wacha nas oboje przyprowadzi. Tak też się stało.

Żona i ja wzięliśmy tylko najpotrzebniejsze rzeczy podróżne z domu i, polecając naszą chudobę opiece teściów i domowych kobiet, wróciliśmy do Stauferkaserne. Około godziny 4.00 po południu zajechało dziewięć ciężarowych maszyn, w tym dwa autobusy, i zaczęliśmy się sadowić. Zdziwiło mnie to, że sporo ludzi miało z sobą nawet duże toboły. Okazało się, że są to przeważnie funkcjonariusze więzienia mokotowskiego, którzy mieszkali naprzeciwko koszar. Dyrektor tego więzienia z żoną, dziećmi i kilku tobołami z pościelą jechał razem z nami. Resztę miejsca w ciężarówce wypełniły wódki „zarekwirowane” w pobliskiej fabryce Hulstkampa i obuwie z jakiegoś składu na Rakowieckiej oraz pledy i konserwy. Konwój dziewięciu ciężarówek ruszył w koniec Rakowieckiej, następnie ulicą Boboli do fortów, a stamtąd na Wolską szosę i dalej na Sochaczew.

W tym momencie zaczęto do nas strzelać z okien domków i willi na Boboli – strzelali powstańcy do uciekających Niemców. Z otworów i okien naszego autobusu powystawiali SS- mani karabiny maszynowe i łupili w odpowiedzi. Jeden z nich, zamiast strzelać w kierunku powstańców, strzelał w powietrze albo po jednej kulce puszczał w każdą szybę domów, koło których przejeżdżaliśmy. Dziwna taktyka zdziwiła mnie, toteż zapytałem, czemu on tak się bawi. Otrzymałem odpowiedź, że on do bohaterskich chłopców tylko wtedy będzie strzelać, kiedy go zaatakują. Zaczął się wywnętrzać, że chłopcy mężnie walczą, że są to bohaterowie, że on podziwia odwagę powstańców itp. itd. Po chwili (wyjechaliśmy już pod Błonie) rozpięła mu się koszula na piersi, gorąco było niesamowite. Na szyi na łańcuszku wisiał mu złoty krzyżyk! Zwróciłem uwagę żonie. I w trakcie tego, gdy inni gestapowcy upijali się likierami Hulstkampa, zbliżyliśmy się do naszego gestapowca i ja zapytałem go: – Sie Glauber nich an Wotan, sondern an Gott? – Na co otrzymałem odpowiedź: – Ich bin ein Katholiker, ein Franzose, je suis un Francais!Alors parlons français! – zaproponowałem i we trójkę ucięliśmy sobie w tym języku, niezrozumiałym dla pozostałych żołnierzy niemieckich, pogawędkę. Okazało się, że jest to Alzatczyk, którego przemocą wzięto do formacji SS, gdyż w przeciwnym razie matce jego i siostrze zagrożono więzieniem; wstąpił do SS, bo musiał, ale nienawidzi Prusaków, współczuje natomiast Polakom i podziwia ich bohaterstwo. Rozmowa była coraz swobodniejsza, bo reszta Niemców śpiewała ochryple pijackie piosenki i była półprzytomna. Widząc, co się święci, zapytałem go, czy nie mógłby nam dopomóc. Mianowicie, o ile mi wiadomo, to przy przekraczaniu granicy Generalgouvernement i Reichu, tzn. przed Kutnem lub Strykowem, strażnicy celni odbierają pieniądze krakowskie i biżuterię. Ponieważ ja posiadam przy sobie 140 tysięcy złotych, dam mu połowę, a on niech nas wysadzi jeszcze w granicach GG. Zgodził się. Po chwili zatrzymał auto na chwilę na drodze, tak że nasz samochód znalazł się ostatni w konwoju, a w chwili, kiedy przejeżdżaliśmy przez Łowicz, samochód nasz był ostatnim w kolumnie, toteż z łatwością zatrzymał go na środku pustego rynku. Wysadził nas i podarował nam jeszcze pled szary wojskowy i puszkę konserw. Gdy mu chciałem wręczyć umówioną kwotę 70 tysięcy, odmówił, ponieważ od Polaków nie mógłby wziąć pieniędzy za przysługę w biedzie, podał nam rękę i życzył szybkiego powrotu do Warszawy. My jemu do jego rodzinnej Alzacji.

W ten cudowny sposób, przez przypadek: zauważenie krzyżyka na piersi gestapowca, pozostaliśmy na terenie GG, nie jadąc do Radogoszcza pod Łodzią. Już znacznie później dowiedzieliśmy się, że Niemcy wyładowali tam Polaków do zamkniętej fabryki i zapełniwszy całą nieruchomość, podpalili ją. W płomieniach, upieczeni żywcem zginęli tam liczni jeńcy, udający się „na roboty do Niemiec!”.

W Łowiczu z trudem znalazłem mieszkanie i po kilku dniach dostałem posadę.

Tyle jest moich wspomnień ze Stauferkaserne.

Warszawa, 9 maja 1946 r.

Henryk Drozdowski
ekonomista, Konsultant Centralnego Urzędu Planowania Prezesa Rady Ministrów

adres mój prywatny:
Warszawa, Wrońskiego 15 m. 57
(u obywatela Popka).