JAN ZIELSKI

Warszawa, 13 kwietnia 1946 r. Sędzia śledczy Halina Wereńko, delegowana do Komisji Badania Zbrodni Niemieckich, przesłuchała niżej wymienionego w charakterze świadka. Świadek został uprzedzony o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań oraz o znaczeniu przysięgi. Sędzia odebrała od niego przysięgę, po czym świadek zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Jan Zielski
Imiona rodziców Jakub i Katarzyna z Gruszeckich
Data urodzenia 10 maja 1885 r. w Storożyńcu, Bukowina
Zajęcie prezes Spółdzielni Administracyjno-Mieszkaniowej
Wykształcenie wydział prawny uniwersytetu w Czerniowcach, częściowo w Wiedniu
Miejsce zamieszkania ul. Lipska 14 m. 6 (Saska Kępa)
Wyznanie rzymskokatolickie
Karalność niekarany

Przed wojną pracowałem w RWD (Doświadczalne Warsztaty Lotnicze) jako kierownik personalny. Z chwilą wybuchu wojny dostałem rozkaz udania się do Lublina i w randze podpułkownika pracowałem w sztabie pułkownika Ocetniewicza. W końcu września 1939 roku, już przebrany po cywilnemu, w miasteczku Łaszczów w powiecie lubelskim, poszukując moich prywatnych rzeczy ukrytych w czasie wojny, naraziłem się na zarzut namawiania ludności do nieoddania broni, gdzie już teren był objęty przez Niemców. W rzeczywistości namawiałem ludność na tym terenie do nieoddawania broni i mężczyzn do wycofania się z terenu opanowanego przez Niemców na terenie urzędu gminnego w Łaszczowie. Jakiś Ukrainiec doniósł o tym władzom niemieckim, na skutek czego zostałem aresztowany i przewieziony po dziewięciu dniach do Użyczyna [Wożuczyna?], gdzie mieścił się sztab niemiecki. Groziło mi rozstrzelanie. Interweniowali w mojej sprawie miejscowy ksiądz Maj i ziemianin, którego nazwiska nie pamiętam, u wojskowego niemieckiego wyższej rangi mieszkającego na plebanii. Na skutek tej interwencji, mimo iż wydany był już po rozprawie wyrok skazujący mnie na śmierć, zostałem zwolniony i udałem się do Zamościa, a stąd do Warszawy. Tu przybyłem do swego mieszkania przy ul. Puławskiej 28, skąd w październiku 1940 roku zostałem wysiedlony na ul. Pańską 9. Jeszcze mieszkając na Puławskiej, zarabiałem, przyjmując tłumaczenia, ponieważ znam dobrze język niemiecki. Otrzymałem koncesję na biuro tłumaczeń i porad prawnych.

Od 1942 roku zaangażowałem się w organizacji podziemnej mającej na celu walkę z Niemcami pod pseudonimem „Srogi”. Cała moja rodzina także była zaangażowana.

Starszy mój syn Kazimierz Tadeusz Franciszek Zielski (ur. 5 września 1910), inżynier elektryk, instruktor stacji nadawczej we Lwowie, z powodu pracy konspiracyjnej był zmuszony opuścić Lwów i przeniósł się do Warszawy, pracował z początku w fabryce Philipsa, później w innej firmie. Kilka razy zmieniał nazwisko. Pseudonim miał „Władysław Winnicki”, był komendantem oddziału mającego na celu odbijanie więźniów z Pawiaka. Po pewnym czasie ze względów bezpieczeństwa zamieszkał w Międzylesiu, gdzie w lutym 1943, w czasie obławy na niego i jego oddział został aresztowany razem ze 160 podwładnymi. Syn mój został wywieziony do obozu w Stutthofie, gdzie pod nazwiskiem Tadeusza Zielińskiego nr więzienny 36049 w marcu 1945 został rozstrzelany.

Drugi mój syn Mieczysław Zielski ps. „Dzidek”, podchorąży, brał udział w powstaniu w 1944 roku w Warszawie i poległ 16 września.

Żona Henryka z domu Stachowska, zamieszkała obecnie razem ze mną pod tym samym adresem, brała udział w powstaniu warszawskim jako kierowniczka punktu sanitarnego na Służewie.

W czasie okupacji niemieckiej, prowadząc biuro podań, miałem możność – przy okazji przyjmowania licznej klienteli – nocować i przechowywać wiele osób ukrywających się przed Niemcami. I tak ukrywający się artysta rzeźbiarz Maria Boniecki, obecnie przebywający we Francji, w latach 1943 – 1944 przez rok u mnie mieszkał, z tym, że od czasu do czasu nocował i u innych znajomych. Podobnie inżynier rolnictwa Korybut Daszyńska „Lela” z organizacji podziemnej mającej na celu walkę z Niemcami także się u mnie ukrywała, nocując od czasu do czasu przez półtora roku w 1943 – 1944. Poza tym półtora roku stale u mnie nocował Leon Marszałek pracujący w Komisji Kodyfikacyjnej Polski Podziemnej. Od 1942 stale u mnie nocował. Był później aresztowany, przebywał na Pawiaku przez sześć tygodni w roku 1943, w czerwcu czy lipcu. Po użyciu interwencji udało mi się go uwolnić przez Pętrowskiego, pełnomocnika Potockiego i Niemczyka, komisarza „Społem”, Niemca z pochodzenia. Obecnie Marszałek jest prokurentem i pełnomocnikiem „Społem” w Łodzi. W okresie ukrywania się u mnie mieszkał w końcu Marszałek z żoną i dzieckiem. Udało mi się również uwolnić Irenę Hrehorowiczównę, pracującą obecnie w MSZ, która była aresztowana przez Niemców jako Żydówka, wobec zewnętrznego podobieństwa do Żydówki. Oprócz wymienionych nocowałem i ukrywałem szereg innych osób. Byłem w kontakcie z prezesem rady adwokackiej Gruberem, który zlecał mi prowadzenie szeregu spraw w sądzie (Sonder Gericht) doraźnym i specjalnym (wojskowym).

1 sierpnia 1944 roku, będąc poinformowanym, iż powstanie wybuchnie, odprowadziłem rano żonę swą na pozycję na ul. Rakowieckiej, a sam udałem się do więzienia przy tej ulicy celem uzyskania zwolnienia pięciu klientów, co do których uzyskałem nakaz zwolnienia od nadprokuratora niemieckiego. Chodziło o dwóch klientów oskarżonych o pochodzenie żydowskie, częściowo byli to więźniowie polityczni. W każdym razie w normalnym toku urzędowania zwolnienie polecone przez nadprokuratora było natychmiast realizowane. W tym czasie naczelnym dyrektorem więzienia był niemiecki radca, nazwiska którego nie znam, zastępcą jego był Hitzinger. On oświadczył mi, iż jest wydany w tymże dniu (1 sierpnia 1944) rozkaz Fischera, by nikogo z więźniów już nie zwalniać. Dotyczyło to także więźniów, którzy skończyli odbywanie kary. Odwołałem się telefonicznie do Abteilung Justitz, gdzie mi to samo potwierdzono. Udałem się wówczas do nadkomisarza więzienia Szperlaka, Polaka z pochodzenia, który usiłował mi pomóc, wziął nakaz zwolnienia i oświadczył, iż gdy Niemcy (urzędnicy więzienia) oddalą się, on zwolnienie przeprowadzi. Miał przy tym mylne informacje, iż powstanie tego dnia nie wybuchnie, że jest odłożone. Zatrzymałem się więc w mieszkaniu Szperlaka.

O godz. 17.00 wybuchła strzelanina. Ze mną razem był sekretarz sądu z Grójca w sprawie klientów, którzy mieli być zwolnieni, i jego zastępca volksdeutsch Jabłoński. Sąsiedni dom zajęli Polacy, którzy mieli najwidoczniej atakować przeciwległy dom, tzw. Stauferkaserne. Udaliśmy się wszyscy do piwnicy domu, gdzie Szperlak mieszkał. Do piwnicy przychodził dwa razy oficer polski, wywołał przy drugiej bytności trzech volksdeutschów, których zabrał. W tym czasie volksdeutsch Jabłoński dał do schowania swoją legitymację volksdeutscha sekretarzowi sądu z Grójca, bojąc się Polaków. Po chwili weszło do piwnicy dwóch Niemców, gestapowiec w cywilu i SS-man w mundurze. Wszystkim obecnym w liczbie około 300 osób, w tym większość to kobiety z dziećmi, kazano wyjść. W tym czasie Jabłoński, który – jak się okazało – nie znał języka niemieckiego, prosił mnie, by przetłumaczyć na niemiecki, iż on legitymację volksdeutscha schował w piwnicy. Niemiec poszedł z nim do piwnicy i ponieważ Jabłoński nie wiedział, gdzie kolega schował legitymację, a także wobec tego, iż Jabłoński nie znał języka niemieckiego, żandarm go zastrzelił. Pozostałą grupę zaprowadzili Niemcy do schronu Stauferkaserne, gdzie dzieciom przynieśli i rozdali cukierki, fotografując to natychmiast. Nazajutrz, 2 sierpnia, wyprowadzono naszą grupę na podwórze. Tu kobiety ustawiono pod lewym skrzydłem gmachu, a następnie zwolniono, mężczyzn pod prawym skrzydłem. Karabiny maszynowe były ustawione pośrodku podwórza. Mężczyzn ustawiono twarzą do ściany, gdy kto się odwrócił, był bity kolbą karabinu. Byliśmy pewni, iż będzie egzekucja. Tak trwaliśmy pięć godzin. W tym czasie przyprowadzano na podwórze wciąż nowe grupy ludzi, jak się później dowiedziałem, przeważnie mieszkańców okolicznych domów przy ulicy Rakowieckiej, które później były palone. Kobiety oddzielono od mężczyzn, których dołączono do naszej grupy pod ścianą. Kierowano je do piwnicy, potem wypuszczano. Po pięciu godzinach przeprowadzono segregację na podstawie dowodów osobistych, podzielono na trzy grupy, nie wiem, na jakiej podstawie.

Grupę, do której należałem, w liczbie 180 osób, zaprowadzono do sali, gdzie pozostałem całą noc. Przez okno widziałem, iż pod wieczór na podwórze wprowadzono sanitariuszki w białych fartuchach z lekarzem na czele, ze sztandarem Czerwonego Krzyża. Liczyłem, iż było ich 18 par. Pochód szedł ulicą i gdy doszedł do bramy, wtedy zaterkotały karabiny maszynowe umieszczone na dachu prawego skrzydła. Wszystkie sanitariuszki i lekarz padli.

Jakiego szpitala personel rozstrzelano, nie wiem. Domyślam się, iż był to personel szpitala powstańczego z Mokotowa. Po tej egzekucji z naszej sali Niemcy wybrali 10 młodych ludzi i wyprowadzili nie wiadomo dokąd. 3 sierpnia także Niemcy wybierali pojedynczo i po dwóch młodych ludzi, którzy już nie wracali. 4 sierpnia rano przybył do sali, gdzie przebywałem, Obersturmführer (komendant) koszar, najstarszy SS-man ze swoim sztabem (oficer z podoficerem) i po niemiecku powiedział, co tłumacz wszystkim przetłumaczył, że ponieważ kilku kameradów zginęło, musi zginąć 30 mężczyzn Polaków z cywilnej ludności; 12 mężczyzn podoficerowie wybrali do kopania grobów, a 30 na egzekucję. Wybierali i młodszych, i starszych, na oko.

Odgłosy egzekucji posłyszałem niedługo po wyprowadzeniu. Nazwisk żadnej z osób ze mną przebywających nie znam. Egzekucja odbyła się w ogrodzie pod oknami koszar od strony WSH. Były tam groby, czy obecnie były ekshumowane, nie wiem. Egzekucja odbyła się – jak słyszałem – w trzech seriach. Podoficer, jeden z tych, co wybierali ofiary egzekucji, pozostał na sali i obserwował nasze miny.

5 sierpnia po raz pierwszy otrzymaliśmy jedzenie – jeden bochenek chleba na 10 osób. Oprócz odgłosów opisanej egzekucji, innych salw seryjnych nie było słychać. Tego dnia (5 sierpnia) zaczęto nas brać do ciężkich robót. Mnie zabrano do pakowania jarzyn na samochód. Ładowałem amunicję. 6 sierpnia przybyli znów Obersturmführer z zastępcą i podoficerami i oświadczyli, że patrol niemiecki przy ul. Narbutta został postrzelony, wobec tego wszyscy mężczyźni z ul. Narbutta zostaną rozstrzelani w ciągu pół godziny. W pół godziny później naprzeciwko naszych okien odbyła się egzekucja przy tej samej ścianie, przy której 2 sierpnia staliśmy pięć godzin. W czasie tej egzekucji puszczono sześć serii z karabinów maszynowych.

Ile osób rozstrzelano, nie umiem powiedzieć. Stali wzdłuż całej ściany, ale policzyć nie mogłem.

Na teren koszar codziennie przyprowadzano nowe grupy. Szczęśliwie skład naszej sali mało się zmieniał, ponieważ brano nas tylko grupami do roboty. 8 sierpnia przybyli znów do naszej sali Obersturmführer z asystą i oświadczyli, iż znów kilku Niemców padło i na skutek tego trzeba większą liczbę osób wybrać do egzekucji. Podoficerowie zaczęli wybierać. W tym momencie wystąpił młody chłopak, ok. 25 – 30 lat, i oświadczył, iż on jeden chce zginąć za wszystkich. Podoficer odsunął go, mrucząc, iż jest to wariat, lecz młodzieniec raz jeszcze to powtórzył, a odsunięty – jeszcze raz, z tym, by sam dowódca go zastrzelił. Podoficer na to powiedział, że nie jeden za wszystkich, lecz wszyscy za jednego zginą. Wtrącił się tłumacz i razem z podoficerem rozmawiali z dowódcą, po czym oświadczyli, że na dziś życie wszystkim jest darowane. Pod wieczór 8 sierpnia wywołał mnie SS-man, zaprowadził do piwnicy, gdzie miałem składać chleb. SS-man dał mi bochenek chleba i trochę tytoniu, potem powiedział, iż dziś w nocy wszystkich rozstrzelają, lecz mnie on uratuje. Na to nadszedł Obersturmführer, któremu na moją prośbę komendant warty zameldował, że proszę o posłuchanie. Wyznaczył mi posłuchanie na dzień następny, godz. 10.00. Następnie wartownik odstawił mnie na salę, gdzie zakomunikowałem wszystkim, iż nastąpi nocą egzekucja. Czekaliśmy więc na zabranie na egzekucję aż do 4.00 rano. Nerwy były naprężone do niemożliwości. Później czuwaliśmy już tylko na zmianę. Zaznaczam, iż w sali było tak ciasno, iż wszyscy położyć się nie mogli, staliśmy jedni koło drugich. O 6.00 była pobudka, o 7.00 wyprowadzono nas po dwóch do ubikacji. Zabrano grupy do pracy, ja nie poszedłem, czekając na posłuchanie, na które mnie nie wzięto. Dopiero o g. 16.00 przybył Obersturmführer z asystą i ogłosili, iż mężczyźni powyżej 60 lat mają wystąpić. Grupkę, która wystąpiła (około 20 kilka osób), wyprowadzono na podwórze i tu sprawdzono kenkarty. Nie miałem jeszcze 60 lat, ale jakoś mnie nie odstawiono na salę. Następnie dwukrotnie odczytano nam rozkaz Bora-Komorowskiego, wzywający powstańców do opuszczenia stanowisk i udanie się do domów, za niewykonanie rozkazu grożący rozstrzelaniem. Był to oczywiście rozkaz fałszywy.

Muszę jeszcze dodać, iż w czasie, gdy byłem w koszarach, z naszej sali nie wywożono nikogo do obozu przejściowego w Pruszkowie. Słyszałem natomiast, iż na pierwszym piętrze znajdowała się sala, z której wywożono mężczyzn. Jakich i dokąd – nie wiem.

Wracając do historycznego biegu zdarzeń. Ogłoszono wtedy, że według listy starsi ludzie będą wypuszczeni. Na liście nazwisko moje nie figurowało, mimo to udało mi się wymknąć. Naprzeciwko koszar, na rogu ul. Kazimierzowskiej, znajdował się skład apteczny Bieleckiego, który razem ze mną przebywał na sali. Był to człowiek lat trzydziestu kilku, jednakże razem ze mną wypuszczony. Udałem się do niego, gdzie obmyłem się, ogoliłem, po czym zaprosił mnie na kolację. Zauważyłem, że kolacja była wystawna, z trunkami. Okazało się po chwili, iż przybyli na przyjęcie SS-mani. Później dowiedziałem się, iż żona Bieleckiego była przyjaciółką Obersturmführera i dzięki temu on został zwolniony. Bielecki przebywa obecnie w Warszawie, ale gdzie mieszka, nie wiem. Budynek, gdzie mieszkał, obecnie jest w gruzach.

W dniu, gdy wyszedłem, zezwolono, by rodziny przynosiły obiady przebywającym w koszarach mężczyznom. W tym czasie w koszarach przebywał – na innej niż ja sali – inżynier obecnie pracujący w Biurze Odbudowy Stolicy (ul. Chocimska), Grzelski. Inżynier ten pozostał, potem był gdzieś wywieziony i wrócił z Niemiec. Przebywając w koszarach, był zatrudniony przy pakowaniu artykułów spożywczych, dzięki czemu miał lepsze warunki. Innych przebywających wtedy w koszarach nie pamiętam z nazwiska.

Po wyjściu z koszar nie wiem, co się działo dalej na tym terenie, ponieważ od Bieleckiego udałem się do lokalu Szperlaka, a stamtąd – trzymając ręce uniesione do góry – poszedłem do alei Niepodległości. Tu było zupełnie pusto i stąd młody chłopak zaprowadził mnie na Mokotów, gdzie złożyłem raport, po czym, po otrzymaniu munduru, zacząłem urzędować w sztabie, gdzie byłem zastępcą kwatermistrza do samego końca, do 26 października 1944 roku. Po kapitulacji dowódca Mokotowa Kowal przeszedł kanałami do Śródmieścia, a ja zrzuciłem mundur i jako cywil udałem się do „Społem”, a stąd – już jako cywil – zostałem wywieziony do obozu przejściowego w Pruszkowie, gdzie lekarze polscy przydzielili mnie jako chorego do 1. baraku, skąd udało mi się zbiec w ten sposób, iż wyjechałem furmanką wiozącą zakonnice do miasta Pruszkowa.

Odczytano.