WACŁAW PIKUŁA

Warszawa, 7 lutego 1946 r. Asesor sądowy Antoni Krzętowski, delegowany do Oddziału Warszawa-Miasto Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich, przesłuchał niżej wymienioną osobę w charakterze świadka, bez przysięgi. Świadek, po uprzedzeniu go o obowiązku mówienia prawdy oraz o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań, zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Wacław Pikuła
Data urodzenia 16 marca 1893 r.
Imiona rodziców N.N. i Marianna
Zajęcie portier Szpitala Wolskiego
Wykształcenie trzy oddziały rosyjskiej szkoły powszechnej
Miejsce zamieszkania Warszawa, ul. Ludwiki 5 m. 105
Wyznanie rzymskokatolickie
Karalność niekarany

Wybuch powstania warszawskiego zastał mnie w domu przy ul. Staszica 14. W pierwszych dniach sierpnia 1944 roku teren ten był opanowany przez powstańców, lecz już 5 sierpnia około godz. 16.00 weszli do nas Niemcy i Ukraińcy i nas wszystkich, którzy znajdowaliśmy się w piwnicach domu, wyrzucili na ulicę. Było nas z kilkaset osób – mężczyzn, kobiet i dzieci. Po przeprowadzeniu na podwórko sąsiedniego domu przy Staszica 15, Niemcy posegregowali nas, oddzielnie mężczyzn i kobiety z dziećmi. Następnie kobiety skierowali w stronę ulicy Górczewskiej, a mężczyzn zatrzymano na podwórku domu przy Staszica 15, gdzie następnie Niemcy przystąpili do egzekucji przez rozstrzelanie.

Obliczam, że w momencie, gdy rozpoczęła się egzekucja, było nas tam zgromadzonych około pięciuset mężczyzn Polaków. W chwili, gdy sprowadzono nas na podwórko domu przy ul. Staszica 15, to znajdowało się tam już około 80 mężczyzn, przy czym widziałem, że trup jednego mężczyzny leżał na ziemi. Po nas na podwórko to doprowadzone były dalsze grupy ludności polskiej, przy czym kobiety oddzielono i przesuwano dalej, a mężczyzn pozostawiano na miejscu razem z nami.

Podwórze domu przy ulicy Staszica jest długie i wąskie. Myślę, że stosunek tych wymiarów wynosiłby 3:1. Szerokość podwórka wynosiła około 25 do 50 metrów. My zajęliśmy sobą więcej niż połowę, stojąc jeden przy drugim od wewnętrznej strony podwórka, a w drugim jego końcu, przy bramie prowadzącej na ulicę, Niemcy ustawili trzy karabiny maszynowe, a następnie z dwóch z nich, stojących po obu stronach bramy, otworzyli na nas ogień. Strzelali w tłum ogniem ciągłym. Ja zaraz po rozpoczęciu się ognia upadłem na ziemię, aczkolwiek nie zostałem żadną kulą trafiony, a na mnie upadły potem dwa inne ciała.

Nie potrafię określić czasu trwania strzelaniny. Jednak w pewnej chwili strzały umilkły, a po jakich 10 dalszych minutach leżenia na ziemi zauważyłem naokoło siebie ruch i leżący obok mnie sąsiad (o nieznanym mi nazwisku) powiedział mi, że przyszedł do Niemców rozkaz, aby darować życie tym, co ocaleli z egzekucji i że w związku z tym ludzie się podnoszą. Ja wówczas podniosłem się również. Takich ocalałych po egzekucji mogło być nas około stu mężczyzn, wliczając w to również i rannych. Nie wiem, ile było prawdy z tym rozkazem, jednak Niemcy istotnie darowali nam życie i zebrawszy nas w gromadę odprowadzili na ulicę Górczewską, gdzie na skwerku koło domu nr 15 dołączono nas do tłumu innych Polaków i Polek, z którymi następnie razem odprowadzono nas na Moczydło.

Na Moczydle spotkałem się ze wszystkimi nieomal siostrami i pracownikami naszego szpitala, które powiedziały mi, że cały personel męski szpitala został przez Niemców rozstrzelany za jakimiś szopami przy Górczewskiej.

Dodaję, że w czasie, gdy Niemcy prowadzili nas na Moczydło, przechodząc ulicą Górczewską, widziałem jakieś dwa podwórka, na których leżały zwały trupów, pochodzących niewątpliwie z egzekucji.

Tamto miejsce, gdzie rozstrzelani zostali mężczyźni z personelu szpitalnego, znajdowało się jednak gdzie indziej. Miejsce to widziałem 5 sierpnia 1945 roku, w rocznicę egzekucji. Nie ma tam teraz żadnych szop, gdyż zostały one spalone, a tylko na miejscu, gdzie odbyła się egzekucja, postawione są krzyże.

Dodaję, że na chwilę przed rozpoczęciem się egzekucji na podwórku domu przy Staszica 15 jakiś wojskowy niemiecki zwrócił się do polskiego mundurowego policjanta, który stał w niewielkim oddaleniu od nas, z zapytaniem, czy my jesteśmy polskimi partyzantami, na co policjant ów dał twierdzącą odpowiedź i wówczas natychmiast niemal Niemcy otworzyli na nas ogień.

Policjanta tego znam dobrze. Nazywa się Domagalski. Był tłumaczem niemieckim i mieszkał przy ulicy Staszica pod nr 16. Co dzisiaj się z nim dzieje, nie wiem.

Gdy z Moczydła przetransportowano nas potem do Jelonek, to widziałem tam, jak Domagalski stał w towarzystwie Niemców i rozmawiał z nimi. Co z nim stało się potem, nie wiem.

W Jelonkach był obóz przejściowy. Z obozu tego Niemcy zwolnili mnie i powróciłem od razu do swej pracy w Szpitalu Wolskim, który w tym czasie – z uwagi na obecność personelu szpitalnego żeńskiego w Jelonkach – został tam od nowa zorganizowany. Z męskiego personelu szpitala spośród lekarzy ocalało tylko trzech, a mianowicie dr Manteuffel, dr Woźniewski i dr Wesołowski.

Odczytano.